Marcowa masakra
Wojciech Holicki
Zdarzyło się 70 lat temu (44)
Marcowa masakra
Nie tylko zatapiajcie jednostki pływające wroga, ale zdecydowanie eliminujcie rozbitków. Jeśli okoliczności na to będą pozwalać, zabierajcie na pokład najważniejszych członków załogi zatopionego [statku lub okrętu] nieprzyjaciela i dążcie do uzyskania [od nich] informacji.
Rozkaz pisemny ze sztabu 6. Floty dla dowódcy bazującego w Penangu 8. Dywizjonu Okrętów Podwodnych z 20 marca 1943 r., powtarzający przekazaną ustnie dyrektywę z dowództwa naczelnego MW Cesarstwa Japonii.
Gdy Japończycy kończyli podbój Holenderskich Indii Wschodnich, należący do amsterdamsko-batawskiej spółki żeglugowej Koninklijke Java-China-Japan Lijn parowiec Tjisalak (zbud. 1917, 5787 BRT) miał dużo szczęścia, uciekając w porę ze strefy, w której łupem Floty Cesarskiej padło wiele statków. Zaliczył potem m.in. 7 konwojów na północnym Atlantyku, zaś od października 1943 r. pływał po Oceanie Indyjskim. 7 marca 1944 wyszedł z Melbourne w rejs do Kolombo na Cejlonie, wioząc 6400 t mąki w workach i pocztę. Pod komendą kpt. Cora Hena było wówczas na nim 24 Europejczyków (11 Holendrów i 13 Anglików, w tym 10 marynarzy DEMS obsługujących leciwą armatę kal. 102 mm i działka 20 mm Oerlikon) oraz 51 marynarzy chińskich. Statek wiózł 27 pasażerów: 5 w kabinach I klasy (w tym 33-letnią Amerykankę w drodze do Kalkuty, gdzie był jej mąż) oraz 22 marynarzy hinduskich, mogących korzystać z „uroków” pokładu ładunkowego.
Z powodu sztormu w Wielkiej Zatoce Australijskiej statek miał spore opóźnienie i paliwo „na styk”. W niedzielę 26 marca dotarł o świcie na pozycję 02°30’S, 78°40’E, miał wkrótce przyspieszyć (płynął wcześniej z prędkością ekonomiczną) i, wobec dotarcia do granicy najbardziej niebezpiecznej strefy wokół Cejlonu, rozpocząć zygzakowanie.
O 05.45 będący na mostku Hen ujrzał ślad torpedy z lewej burty i wykrzyknął komendę dla sternika, ale było za późno na unik – podwodny pocisk trafił w lewą burtę frachtowca tuż za nadbudówką, w ładownię nr 3.
Dwa dni potem płynący do Kolombo amerykański „liberciak” James A. Wilder natknął się na szalupę, w której było 5 rozbitków z Tjisalaka: pierwszy oficer Frits de Jong, drugi oficer Jan Dekker, trzeci mechanik Piet Cees Spuybroek, radiooperator James Blears (Anglik) i marynarz K. Dhange (Hindus). Poinformowali oni wybawców, że reszta załogi statku została wymordowana na pokładzie japońskiego okrętu podwodnego, który go zatopił. Po wojnie złożone przez trójkę Holendrów i Brytyjczyka zeznania o popełnionej przez Japończyków, nie pierwszej tego typu zbrodni znalazły pełne potwierdzenie.
Europejczycy mają pierwszeństwo
Obudzony przez wybuch Dekker pobiegł na rufę, do armaty (był oficerem artyleryjskim). Gdy znalazł się na stanowisku, działo było już gotowe do pierwszego wystrzału. W tym czasie, ponieważ przechył zaraz po wybuchu sięgnął 20o, Hen kazał opuścić statek i na wodę zeszły 3 łodzie z lewej burty. Około 06.00, krótko po tym, jak artylerzyści przestali strzelać do peryskopów napastnika, skutecznie zniechęcając go do szybkiego wyjścia na powierzchnię, Tjisalak poszedł na dno.
Jakiś kwadrans później sprawca jego zagłady wynurzył się wśród łodzi i z miejsca było oczywiste, że to nie U-Boot. Przez megafon zażądano pokazania się kapitana i gdy Hen zrobił to, jego szalupie rozkazano dobić do okrętu. Ku zawodowi Dekkera, który próbował „dyskretnie” oddalić się w swojej, pozostałe otrzymały to samo polecenie. Rozbitkom kazano siadać na pokładzie dziobowym twarzami do przodu, pozbawiano ich kamizelek ratunkowych i znajdowanych przedmiotów. Hena, oficera mechanika, starszego radiooperatora, kilku innych mężczyzn i Amerykankę zabrano do wnętrza okrętu. Przez cały czas stojący na pomoście Japończyk ostrzegał doskonałą angielszczyzną, by rozbitkowie nie ruszali się i nie oglądali za siebie, bo zostaną zastrzeleni. Zachowanie pilnujących ich oficerów i marynarzy nie pozostawiało złudzeń co do tego, jaki los ma ich spotkać, więc wśród siedzących panował nastrój ponurej rezygnacji.
Po tym jak łodzie zostały odcięte i podziurawione z broni maszynowej okręt ruszył. Pojawiło się więcej marynarzy, uzbrojonych w miecze i broń palną; jeden przyniósł zwój cienkiej liny. Masakrowanie białych rozbitków (wcześniej jeden z oficerów użył miecza wobec Chińczyka, a innego zastrzelono, gdy wpadł do wody) zaczęło się od najmłodszego z mechaników – po tym, jak zabrano go za kiosk, rozległ się strzał. Następnie wskazany został de Jong, któremu kazano iść na skraj pokładu rufowego, gdzie na końcu szpaleru czekał marynarz z rewolwerem. Wcześniej pierwszy oficer Tjisalaka wywołał prawdziwą sensację, stając na pokładzie okrętu, bo większość Japończyków sięgała mu do pach. I to najpewniej sprawiło, że przeszukujący go marynarz zabrał tylko nóż, pozostawiając kamizelkę ratunkową.
De Jong ocknął się w wodzie, krwawił z rany postrzałowej na głowie. Dużo później doszedł do wniosku, że życie uratował mu wyjątkowy wzrost, bo strzelający, dużo niższy marynarz uniósł broń pod takim kątem, że pocisk zrykoszetował na czaszce, pozbawiając go tylko przytomności. Potem też miał mnóstwo szczęścia, bo wypadając za burtę uniknął obracających się śrub, a gdy okręt krążył w pobliżu i musiał udawać martwego, nikt nie strzelał do jego „zwłok”. Był świadkiem, jak Japończycy spychają do wody Chińczyków, powiązanych w „pęczki” po 5-6 ludzi, i rozstrzeliwują ich z broni maszynowej.
Pełna wersja artykułu w magazynie MSiO 3-4/2014