Brandery — postrach drewnianych żaglowców

 


Krzysztof Gerlach


 

 

 

Brandery

 

postrach drewnianych żaglowców

 

 

 

Wszyscy, którzy czytają czasami opisy wojen morskich w epoce żagla, zetknęli się z uwagami na temat branderów i niszczycielskich dla przeciwnika skutków, jakie przynosiło ich użycie. Ogólna koncepcja wyładowania jednostki pływającej maksymalną ilością substancji łatwopalnych, podpalenia i puszczenia z wiatrem lub prądem w kierunku nieprzyjacielskiej floty jest oczywista. Na ogół uważa się, i nie bez racji, że wykorzystywano do tego celu wszelkie stare balie. Prowadzi to do wniosku, że nie warto zaprzątać sobie głowy ich szczegółami konstrukcyjnymi. Tymczasem stosowane rozwiązania były niezwykle ciekawe, a w klasie branderów nie brakowało wysoce wyspecjalizowanych, nowoczesnych jednostek, budowanych od samego początku z myślą o takim ich ostatecznym użyciu.



 

 



Czas improwizacji
Nic nie stanowiło większego zagrożenia dla drewnianego okrętu niż pożar i nic bardziej nie przerażało ludzi na nim służących. Było to prawdziwe już w starożytności, lecz niebezpieczeństwo uległo zwielokrotnieniu wraz z pojawieniem się dział na okrętach, wymagających przewożenia zapasów prochu, który miał brzydki zwyczaj rozrywania na strzępy jednostki i załogi, po dotarciu do niego płomieni. Na dodatek na żaglowcu takielunek z nasmołowanych lin, płócien i stosunkowo cienkich drzewc stanowił wspaniałą pożywkę dla ognia, zaś ciężki kadłub – pozbawiony żaglowego pędnika – nawet jeśli nie spłonął doszczętnie lub nie wyleciał w powietrze, ulegał rozbiciu na skałach czy mieliznach.

Wydawałoby się zatem, że zniszczenie wielkiego, silnego okrętu z liczną załogą, którego budowa trwała długo i kosztowała bardzo dużo, przez jednostkę małą, tanią i (w końcowej fazie) bezzałogową, jest znakomitym oraz wysoce skutecznym rozwiązaniem. Jednak rzeczywista liczba bezpośrednich sukcesów odniesionych przez brandery w epoce żagla była wyjątkowo nikła, często wyolbrzymiana przez niewłaściwą klasyfikację i interpretację, a przede wszystkim związana z pewną osobliwością – w miarę jak te ciekawe jednostki stawały się coraz lepsze, ich szanse na udany atak malały! Oczywiście nie sposób podać rzetelnie, kto i kiedy po raz pierwszy wykorzystał brandery przeciwko drewnianym żaglowcom. Z pewnością nie była to metoda całkiem nowa w drugiej połowie XVI wieku, skąd pochodzą najsłynniejsze i najchętniej cytowane przez literaturę przykłady – atak hiszpańskich branderów w San Juan de Ulloa w 1568 r., wymierzony w angielski okręt Jesus of Lübeck Johna Hawkynsa, czy też brzemienne w skutki wysłanie angielskich branderów przeciwko okrętom hiszpańskiej „Niezwyciężonej Armady” na redzie Calais w 1588 r. Pierwszy znany przekaz dotyczy wielkiej bitwy między Francuzami a Flamandami, stoczonej w sierpniu 1304 r. pod Zierikzee. Hrabia Flandrii użył dwóch małych jednostek wypełnionych smołą, oliwą, tłuszczem i innymi materiałami łatwopalnymi, chcąc przy ich pomocy zniszczyć cztery tkwiące na mieliźnie okręty z francuskiej floty – co prawda nagła zmiana wiatru sprawiła, że spowodowały straty w szeregach atakujących zamiast atakowanych, ale to akurat był częsty dla branderów przypadek.

Do końca XVI w. te wczesne jednostki zapalające miały jedną wspólną i dominującą cechę. Był nią całkowicie improwizowany charakter. Kiedy nadarzała się okazja użycia branderów – a musiały to być naprawdę szczególne okoliczności, jak zamknięcie przeciwnika w ciasnym porcie, wcześniejsza utrata masztów, wpędzenie na mieliznę – łapano co było najtańszego, najstarszego i najbardziej zużytego pod ręką, ładowano nań takie materiały palne, jakie znajdowały się wśród normalnych zapasów okrętowych, albo dały się natychmiast zakupić w okolicy, zapalano i puszczano z wiatrem lub prądem. Takie ad hoc przygotowywane brandery nie odznaczały się nadzwyczajną skutecznością. Brak wypracowanych systemów ochrony załogi powodował, że musiała ona opuszczać płonącą jednostkę bardzo wcześnie i traciła kontrolę nad ruchami żaglowca. Brak metod osłony przed ogniem własnego takielunku pozbawiał często brander jedynego środka napędu na długo przed dojściem do celu. Pośpiesznie improwizowane środki zapalające miewały różną skuteczność i niekiedy dawały się ugasić przez przeciwnika.

W tej sytuacji nieliczne (chociaż znaczące!) sukcesy odniesione przez brandery wiązały się raczej z sianiem przez nie postrachu wśród atakowanych załóg, niż z rzeczywistymi podpaleniami. Dla marynarzy wizja śmierci w płomieniach była daleko straszniejsza niż perspektywa utraty życia od kuli, miecza, strzały itp. Poza aspektem bólu i – być może – religijnymi skojarzeniami z chrześcijańskim piekłem, które wówczas wyobrażano sobie niezwykle dosłownie, z rogatymi diabłami, widłami wpychającymi grzeszników w ogień – bardzo istotna była skala strat. Na pojedynczym okręcie, który doszczętnie spłonął bądź na skutek pożaru wyleciał w powietrze (bez względu na to, czy podpalenie było celowe, czy wynikało z wypadku), ginęło na ogół znacznie więcej ludzi niż na wielu żaglowcach biorących udział w wielkiej bitwie. Przykładowo, w krwawym starciu pod Kamperduin 11.10.1797, cała eskadra brytyjska (16 liniowców) straciła łącznie 203 zabitych (chociaż niewątpliwie dołączyła do nich później spora liczba spośród ciężko rannych), natomiast gdy 17.03.1800 spalił się niedaleko Livorno tylko JEDEN okręt liniowy Royal Navy, trójpokładowiec Queen Charlotte, śmierć poniosło blisko 690 ludzi! Na dodatek większość marynarzy z epoki żaglowej nie umiała pływać, więc najciężej nawet uszkodzony pociskami okręt stanowił dla tych, co przeżyli, rękojmię ratunku, natomiast jednostka ogarnięta nie dającymi się ugasić płomieniami oznaczała zagładę dla prawie wszystkich. Nic więc dziwnego, że psychologiczny efekt ataku branderów często wielokrotnie przewyższał skutki bezpośrednie.

 

Pełna wersja artykułu w magazynie MSiO 5/2009

Wróć

Koszyk
Facebook
Tweety uytkownika @NTWojskowa Twitter