Centuriony w Korei


Adam Czarnocki


 

 

 

Centuriony w Korei

 

 

 

Walki lądowe w czasie wojny w Korei w latach 1950- -1953 były starciem uzbrojenia i sprzętu proweniencji drugowojennej, odnosi się to zarówno do sił bloku komunistycznego, jak i bloku zachodniego. W tym sensie były to zmagania będące przedłużeniem II wojny światowej w stylu, o jakim myślał zapewne amerykański generał George Patton. W obu armiach zaczęły się jednak pojawiać nowe typy uzbrojenia, które miały określić charakter sił zbrojnych na następne 50 lat, a ich rozwój miał zmienić sposób prowadzenia wojen. Pojawiły się one głównie w powietrzu: były to śmigłowce, które zaczęto stosować do zaopatrzenia odciętych oddziałów i ewakuacji rannych po stronie wojsk ONZ, oraz myśliwskie i myśliwsko-bombowe samoloty odrzutowe – te jako pierwsi wprowadzili do boju, wspierający północnych Koreańczyków, Chińczycy. Jednym z nielicznych nowych typów uzbrojenia wojsk lądowych ONZ były brytyjskie czołgi Centurion.

 

 

Krótka historia konfliktu
Wojna w Korei, rozpoczęta 25 czerwca 1950 r. w niedzielę niezapowiedzianym atakiem wojsk z komunistycznej części półwyspu, była pierwszym otwartym konfliktem okresu zimnej wojny. Samodzielne stawianie oporu przez armię południowokoreańską mijało się w praktyce z celem. Była to armia wyszkolona głównie do zwalczania komunistycznej partyzantki, z czym radziła sobie dość sprawnie. Nie posiadała jednak czołgów, a o jej sile pancernej stanowił pojedynczy pułk pojazdów pancernych. Była nie tylko gorzej, i to w sposób rażący, wyposażona, ale także o połowę mniej liczna (135 tys. żołnierzy i 100 tys. wyszkolonych rezerwistów z północy wobec 98 tys. na południu).

Południowi Koreańczycy mieli jednak protektora, który czuł się zobowiązany do udzielenia im pomocy. Już 27 czerwca o 22.45 Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych wydała rezolucję, uchwaloną pod patronatem ambasadora Stanów Zjednoczonych, wzywającą kraje członkowskie: by udzieliły Republice Korei wszelkiej pomocy koniecznej do odparcia zbrojnej napaści oraz przywrócenia w tamtym regionie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa. Akcja miała rzeczywiście ogólnoświatowy wymiar, bo w Korei pojawiły się jednostki wojskowe z rozmaitych krajów – od Ameryki Północnej i Europy po przedstawicieli antypodów i krajów Azji Południowej oraz Ameryki Południowej.

W pierwszej fazie wojny oddziały komunistów przetoczyły się przez prawie cały kraj, co nie powinno dziwić wobec dysproporcji sił i środków. W ciągu dwóch miesięcy walk siły amerykańsko- koreańskie zostały zepchnięte głęboko na południe, a ich jedynym oknem na świat był port w Pusan. Obrona zaczęła jednak twardnieć.

Po pierwsze, linia frontu była już niebywale krótka, a bliskość portu dawała możliwość szybkiego dostarczania uzupełnień. Koreańczycy z północy próbowali utrzymać siłę ataków, ale wydłużone linie zaopatrzenia były bezustannie atakowane przez jedyny w miarę swobodnie działający na półwyspie komponent sił ONZ – lotnictwo. Straty ponoszone w dotychczasowych walkach powoli zaczynały przemawiać na niekorzyść sił komunistycznych. Stłoczeni zaś na niewielkiej przestrzeni żołnierze amerykańscy i koreańscy, zaopatrywani z morza dzięki przewadze floty, starali się nie oddać ani piędzi ziemi więcej, bo nie mieli jej już wiele za plecami.

Zmiana sytuacji nastąpiła 15 września po wysadzeniu desantu pod Inchon, głównie dzięki determinacji głównodowodzącego, gen. Douglasa McArthura. Napór komunistów został złamany nagłym pojawieniem się wojsk przeciwnika na głębokich tyłach. Szybko odzyskano Seul, a potem, 25 października, dodatkowy desant z drugiej części półwyspu w Wonsan (prawdę mówiąc uprzedzony przez natarcie południowych Koreańczyków, którzy zajęli miasto 10 października) spowodował, że główną troską oddziałów północnokoreańskich był pośpieszny odwrót. Wojska ONZ były wówczas w natarciu na wszystkich kierunkach. Wojna wydawała się ostatecznie wygrana i żołnierze zaczynali już planować święta w domu – zgodnie zresztą z zapewnieniami dowództwa z 14 listopada.

Nie przewidziano, że do gry włączy się trzeci uczestnik – nowo powstałe komunistyczne Chiny. Ich przygotowania, prowadzone w głębokiej tajemnicy po chińskiej stronie rzeki Yalu wyznaczającej granicę Mandżurii, nawet jeśli były zauważone, to nie wzbudziły niestety stosownej dla wojskowych wyższego szczebla ostrożności. Jednostki ONZ, tak jak gnały naprzód, tak też gnały, dążąc do jak najszybszego „zakończenia wojny”. Pojawiające się ostrzeżenia o możliwości włączania się Chińczyków do działań były konsekwentnie ignorowane.

Chiński atak, kierowany przez weterana wojsk komunistycznych marszałka Te-huai Penga, spadł więc jak grom z jasnego nieba. A była to armia rzeczywiście pochodząca jakby z innego wymiaru. Wielka armia partyzancka. Jej trakcja, w większości piesza bądź oparta o siłę pociągową zwierząt, z niewielką ilością broni wsparcia (trzy dywizje amerykańskie dysponowały 1500 działami, armia chińska 36) i praktycznie bez broni przeciwpancernej, bazowała na zdeterminowanych i zideologizowanych wielkich masach „ochotników”. Niekoniecznie dobrze uzbrojonych, w wielu jednostkach bowiem przy niedostatku broni ręcznej karabinem dysponował co drugi-trzeci żołnierz, pozostali w ataku podnosili broń upadającego w ogniu kolegi. Ponadto uzbrojenie chińskiej armii było mieszanką wielu rodzajów broni z wszystkich armii i dostaw, jakie były dostępne w Chinach, czego efektem była rozmaitość kalibrów, co dodatkowo obciążało system zaopatrzenia. Obficie za to wyposażono żołnierzy w granaty ręczne, które rzucano śmiało i w dużych ilościach, jednak bez przesadnego poza psychologicznym rezultatu, ze względu na ich niską skuteczność. Brak łączności powodował, że – jak w czasach napoleońskich – sygnały do ataku dawały gwizdki na poziomie plutonu, a kompaniom kierunki ataku wskazywali trębacze (sygnał trąbki był zresztą najbardziej masakrującym psychikę dźwiękiem tej wojny).

Niedostatki nie powinny były jednak zwodzić. Chiński żołnierz było doświadczony w boju z lepiej wyposażoną armią, mając za sobą krwawy konflikt wewnętrzny, zakończony zwycięstwem komunistów. Stało się tak w dużym stopniu dzięki lepszej taktyce, zideologizowaniu i wytrzymałości na trudy żołnierskiego losu. Europejscy żołnierze oceniali, że ich chińscy przeciwnicy z marszu mogliby brać udział w dowolnym maratonie. Ich rozpoznanie sytuacji w nocy, kiedy to zwykle atakowali, było znacznie wyższe niż u „cywilizowanego” przeciwnika. Przenosząc cały swój dobytek na własnych nogach, potrafili obejść się bez wielu udogodnień traktowanych przez większość wojsk ONZ jako oczywiste i niezbędne. Dość powiedzieć, że dzienne zaopatrzenie chińskiego żołnierza to zaledwie 4,5 kg, a żołnierzowi amerykańskiemu należało zapewnić dziennie 27 kg zaopatrzenia.

Chińskie wojska zepchnęły armię ONZ do głębokiej defensywy, a ich strategia, polegająca na obchodzeniu zmotoryzowanych jednostek przez tereny dla nich niedostępne, a następnie tworzeniu blokad na drogach, była bardzo skuteczna. Zamykanie kolejnych oddziałów przeciwnika w okrążeniu, z których ten w rozpaczliwy sposób starał się wydostać, potwornie masakrowało psychikę żołnierzy – czasami Chińczycy nie musieli atakować, wystarczyły trąbki na otaczających wzgórzach, by wywołać panikę wśród oddziałów zachodniej armii przywiązanej do sieci dróg. Dość powiedzieć, że w czasie wielkiego odwrotu amerykański kierowca ciężarówki na pytanie brytyjskiego oficera wojsk pancernych o przydział bojowy i nazwisko dowodzącego oficera określił siebie jako „uchodźcę” i zależało mu jedynie na tym, żeby czołg zjechał z jego drogi i pozwolił mu ponownie gnać na złamanie karku na południe. W końcu panikę opanowano, linie uporządkowano, a spalone w czasie odwrotu olbrzymie ilości wyposażenia – zniszczone, by nie dostały się w ręce Chińczyków – zastąpiono nowym sprzętem, amunicją i żywnością. Kolejne ofensywy marszałka Penga zaczęły rozbijać się o mur dobrze ufortyfikowanych i wyszkolonych wojsk sprzymierzonych, zaopatrzonych w wielkie ilości amunicji i wspieranych miażdżącą ilością artylerii i lotnictwa. Właśnie przewaga technologiczna została zastosowana jako klucz do ostatecznego „zatrzaśnięcia drzwi” do chińskiego sukcesu. Armia sprzymierzonych przyjęła taktykę „maszynki do mięsa”. Oczekiwano, że uda się zniwelować przewagę liczebną przeciwnika, umiejętnie stosując zdobycze technologii, a amerykańskie, brytyjskie i inne jednostki – przy wykorzystaniu ogromnej siły ognia i wsparcia z powietrza – będą miażdżyć chińskie szeregi, zadając im maksymalnie duże straty w sile żywej. Praktyka wykazała, że było to działanie krwawe, acz skuteczne. Po klęsce ofensywy wiosennej w kwietniu 1951 r. rozpoczyna się faza wojny okopowej przerywanej okresowymi operacjami o charakterze taktycznym, a wymowie często politycznej (w kontekście prowadzonych rozmów pokojowych).

Ostatecznie wojna skończyła się podpisaniem rozejmu 27 lipca 1953 r., a linia rozgraniczenia pozostała na 38. równoleżniku. Tylko granica zrobiła się znacznie szersza, obejmując po jednej i drugiej stronie kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej, nafaszerowany minami, działami i wszelkim innym sprzętem bojowym.

 

Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 3/2014

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter