Czarny pijar Shermana spod Kasserine
Robert Michulec
Czarny pijar Shermana spod Kasserine
Rankiem 8 listopada 1942 r. pierwsze barki desantowe z amerykańskimi żołnierzami wylądowały na piaszczystych plażach Północnej Afryki – rozpoczęła się operacja „Torch”. Wszystkie desanty przeprowadzone w jej ramach zakończyły się powodzeniem: nie poniesiono większych strat, gdyż nie napotkano jakiegoś istotnego oporu. Wydawało się, że jak na to liczono, wypalanie wroga „pochodnią” tak naprawdę nie było potrzebne i obeszło się bez intensywniejszej oraz krwawej kampanii. Mniemanie to zdawały się potwierdzać następne dni działań. Amerykańskie jednostki wchodziły w Czarny Kontynent jak w masło, szybko podchodząc pod Tunezję, najbardziej newralgiczny punkt Północnej Afryki dla obu wojujących stron. Optymizm dominujący w amerykańskich kręgach decyzyjnych przed rozpoczęciem operacji uzyskał w ten sposób swe potwierdzenie. Nawet gen. Marshall musiał być zadowolony z biegu wydarzeń, co było o tyle znamienne, że głównodowodzący amerykańskich sił zbrojnych był zdecydowanym przeciwnikiem tego afrykańskiego wypadu. Z determinacją obstawał za lądowaniem wojsk alianckich w Europie, którą chciał najechać już w 1942 r. W wyniku zapaści wojsk brytyjskich w Afryce musiał jednak ulec naciskowi prezydenta USA Franklina D. Roosevelta, który zażądał przeprowadzenia kampanii afrykańskiej przez US Army kierując się przesłankami politycznymi.
Na dowódcę operacji „Torch” wyznaczono gen. Dwighta Eisenhowera wypromowanego przez George Marschalla na głównodowodzącego sił amerykańskich w Europie. Był to oficer sztabowy z długoletnim stażem, który jednak jeszcze nie zdobył żadnego doświadczenia w dowodzeniu wojskiem w polu. Na dodatek nie został obdarowany przez naturę zmysłem operacyjnym i zdecydowanym charakterem. Jego żywiołem były negocjacje wojskowo-polityczne, ewentualnie planowanie i organizowanie – pod tym względem jego wybór okazał się dobry. Jednakże rozszerzenie jego kompetencji na bezpośrednie dowodzenie operacyjne w Afryce stało się błędem; amerykańska historiografia wojskowa jest pod tym względem generalnie zgodna. Na jego usprawiedliwienie trzeba przywołać fakt, że pod wpływem sugestii natury politycznej Eisenhower przygotował się do poprowadzenia w Afryce kampanii okupacyjnej, a więc ulgowej dla Amerykanów. Ponadto, nie miał za bardzo kim dowodzić. Jak powszechnie wytykają to amerykańscy historycy, podczas kampanii afrykańskiej sprawdził się mało który generał lub pułkownik. Potwierdzeniem tego stały się wiosenne dymisje i „awanse” na odpowiedzialne stanowiska znajdujące się na pustkowiach, które były naprawdę częste.
Tymczasem, w listopadzie 1942 r., po reorganizacji i zmianie frontu wojska amerykańskie parły na wschód. Do grudnia wkroczyły do Tunezji, gdzie ostatecznie utknęły w górzystym terenie z powodu warunków pogodowych i dużych problemów logistycznych zaprogramowanych już podczas planowania operacji „Torch”. Siły koalicyjne zaczęły dreptać w miejscu, realizując wiele małych akcji zaczepnych lub obronnych, gdy tylko Niemcy przechodzili do równie małych kontrataków. Linia frontu generalnie ustabilizowała się i w zasadzie zapanowała prawie dwumiesięczna pauza operacyjna, która na przełomie stycznia i lutego 1942 r. niespodziewanie dla Amerykanów sprowadziła na nich kubeł zimnej wody.
Zebrawszy rezerwy i informacje wywiadowcze oraz z rozpoznania, Niemcy pod koniec stycznia 1943 r. postanowili przedsięwziąć większą akcję zaczepną, mającą poprawić ich położenie operacyjne w Tunezji. Wyselekcjonowawszy uprzednio najsłabsze ogniwo w łańcuchu wojsk alianckich, w postaci forpoczty francuskiego XIX Korpusu, 30 stycznia przeprowadzili ograniczone natarcie skierowane tylko na pozycje przeciwnika w rejonie przełęczy Faid. Był to jeden z ważniejszych punktów oporu alianckiej linii obrony, gdyż obejmował „wąskie gardło” na jednej z głównych szos tunezyjskich, prowadzących wprost z gór nad morze, a konkretnie do portu w Sfax. Uderzenie z tego rejonu i dojście do morza zapewniałoby aliantom rozcięcie zgrupowania Osi na dwie części. Faid stanowił również wysuniętą placówkę przed głównymi liniami obronnymi – to były wrota, z których Niemcy musieli wywarzyć drzwi, jeśli chcieli wejść w alianckie pozycje. Amerykanie domyślali się tego wszystkiego z analizy sytuacji i terenu, a na dodatek doskonale znali plany przeciwnika dzięki deszyfrażowi jego łączności.
Po mocnym naciśnięciu dwóch batalionów XIX Korpusu o świcie 30 stycznia 1943 r., zgodnie z przewidywaniami Niemców Francuzi wezwali amerykańskie wsparcie, które jednak nie nadeszło na czas. Francuzi po kilku godzinach zostali kompletnie rozbici, a Niemcy zajęli ich pozycje i umocnili się na nich w oczekiwaniu na Amerykanów, którzy wciąż nie nadchodzili. Mimo że dowódca amerykańskiego II Korpusu gen. Fredenhall pod naciskiem swych zwierzchników wydał rozkaz Grupie Bojowej A (Combat Command A, w skrócie CC A) do kontrataku o godz. 9.30, jej dowódca gen. MacQuillin nie spieszył się, tak jak i notabene jego żołnierze blokujący jedyną drogę pod byle pretekstem. Jego związek ruszył późno i maszerował bardzo powoli pod sporadycznymi atakami bombowymi Stukasów i własnych myśliwców. Dotarł do miejsca przeznaczenia dopiero o świcie 31 stycznia i o godz. 7.00 rozpoczęło się natarcie. Piechota 26. Inf.Rgt. z 1. Inf.Div. próbowała obejść przeciwnika z flanki, podczas gdy 17 Shermanów czołowej kompanii H wspartych plutonem Half-Tracków z 75 mm armatami (GMC M3) zaatakowało czołowo doliną. Wsparcie zapewniał im 91. batalion artylerii, który jednak szybko znalazł się pod ogniem niemieckiej artylerii polowej i Ju 87.
Amerykańscy żołnierze Grupy Bojowej A kompletnie nieświadomi, że mają do czynienia ze starannie zaplanowaną akcją obronną przeciwnika, z marszu ruszyli do mało przemyślanego ataku – nacierali pod nisko wiszące słońce w niedogodnym terenie i nie mając świadomości o okopanych działach 88 mm. Dowódca Grupy Bojowej, będący twardogłowym wcieleniem bezrozumnego Castera, pozyskał informację o tym z rozpoznania, ale zbagatelizował ją, jak i szereg innych wskazówek, których najwyraźniej nie był w stanie objąć swym umysłem.
Gdy czołgi zbliżyły się na niewielką odległość, okopane działa 88 mm rozpoczęły ostrzał Shermanów z trzech stron i zapaliły dziewięć czołgów w kilkanaście minut. W wyniku tego odwrót stał się tak błyskawiczny, że doprowadził do opuszczenia wspomagającego batalionu piechoty, który został właściwie pozostawiony na pastwę losu na rozkaz McQuillina. Przez resztę dnia nie prowadzono żadnych istotnych działań, a 1 lutego 1943 r. zaatakowano ponownie tak samo jak dnia poprzedniego i raz jeszcze poniesiono taką samą porażkę. Sierż. Lasley z kompanii G w zapadającym zmierzchu wysforował się wtedy tak bardzo, że podszedł do dział przeciwnika na 300-400 m. W pewnym momencie zaczął się cofać, cały czas strzelając do błysków wystrzałów nieprzyjaciela. W końcu trafił ich skutecznie pocisk 88 mm i od razu zapalił czołg. To była najpewniej ostatnia ofiara tych walk, gdyż Niemcy stali w miejscu niezainteresowani eskalowaniem akcji; dla nich było to jedynie duże rozpoznanie bojem, mające na celu rozciągnięcie sił przeciwnika i odebranie mu inicjatywy. Po drugiej lekcji Amerykanie przeprowadzili odwrót, pozostawiając węzeł w rękach nieprzyjaciela. Straty własne sięgnęły 210 żołnierzy, podczas gdy Francuzi stracili 900 ludzi.
Niemcy poznawszy sposób działania Amerykanów, postanowili go wykorzystać przeciw nim. Po poprawie pogody, przegrupowaniu i nagromadzeniu zapasów, dowódca wyznaczonej do ataku 5. Armii Pancernej gen. von Arnim tuż przed połową lutego skoncentrował wojska do operacji „Frühlingswind”.
Pełna wersja artykułu w magazynie TW Historia 6/2013