Dalekosiężne armaty
WOJCIECH WEILER
Dalekosiężne armaty:
strzelamy z rewolwerów .44 Magnum na 100 metrów!
Czy z rewolweru o króciutkiej lufce da się trafić na odległość, na którą zwykle strzela się z karabinu? W Internecie pokazują, że tak. Ale kto ich tam wie, może to jakie matactwo – lepiej sprawdzić samemu. A jeśli na dodatek mamy broń na amunicję opracowaną specjalnie do bardzo dalekich strzałów, no to grzechem byłoby nie spróbować!
Zaczęło się od zachcianki: po niemal dziewięciu latach użytkowania sześciocalowego S&W Model 29-6 zamarzył mi się snub nose .44 Magnum zbudowany na dużym szkielecie N. Ale nie jakiś tam pierwszy z brzegu, lecz w typie legendarnych „obrzynów” Jovino Effector. Firma John Jovino Co., Firearms & Police Equipment jest najstarszym sprzedawcą broni w Nowym Jorku, a zasłynęła m.in. jako rusznikarnia oferująca rewolwery Effector, czyli różnych kalibrów S&W oparte na szkielecie N, w których lufę skrócono do długości między 2 1/2 a 3”, zmniejszono chwyt i wyposażono go w gumowe okładki Pachmayr oraz przekonstruowano przedni zatrzask osi bębna.
Nie jestem aż tak bardzo oderwany od rzeczywistości, by mieszkając w Polsce myśleć poważnie o graniczącym z cudem kupnie prawdziwego Effectora, więc postanowiłem znaleźć rewolwer, który wyglądem byłby najbardziej zbliżony lub którego niewielkim nakładem prac dałoby się do oryginału znacząco upodobnić. Dostępne Modele 29 albo miały trzycalową lufę, ale pod nią grubą i ciężką osłonę rozładownika typu full underlug, albo osłona była jak należy, lecz z kolei lufa dłuższa i przeróbka wiązałaby się nie tylko z jej skróceniem, ale i z odtwarzaniem monolitycznej muszki, a to już sporo zabawy. Dlatego wybór padł na tańszy ersatz: hiszpańską Astrę Terminator.
Nowych już od wielu lat się nie produkuje, więc przez kilka miesięcy poszukiwań właściwego egzemplarza zgłębiłem temat i sprecyzowałem oczekiwania: jak nie uda się trafić Terminatora z lufą 2 3/4”, to może być duża Astra 44 z chwytem square butt i lufą 6 lub nawet 8 1/2”. Muszka z rampą jest tam bowiem oddzielnym elementem, mocowanym do lufy dwoma kołkami. Skrócenie lufy, wykonanie jej nowej korony, wyjęcie muszki z jednego miejsca i zainstalowanie w innym wcześniej przygotowanym oraz zaokrąglenie rękojeści nie przekracza ani moich umiejętności, ani tym bardziej szerokich możliwości dostępnego parku maszyn. Warunek – oprócz stanu broni – był jeden: Astra mogła być czarna albo srebrna i dowolnej długości, byle tylko w późniejszej odmianie, a więc z kanciastym szkieletem i normalnym kabłąkiem. Nie wiadomo dlaczego rewolwery tej marki – zresztą wyroby naprawdę cenione, trwałe i wysokiej jakości – mają zaokrąglony przedni róg szkieletu i nieforemny kabłąk, co dla mnie wygląda po prostu jak niedoróbka i szpeci klasyczną linię. Mniejsze modele do końca produkcji zachowały tę dziwną przypadłość, ale szkielety w Astrach 44 około numeru seryjnego R400000 upodobniły się do oryginalnego N-frame – wówczas też z najkrótszych luf zniknęło oznaczenie „TERMINATOR”.
W końcu się doczekałem: w niemieckim sklepie natrafiłem na odpowiadającą mi stanem zachowania sześciocalową, nierdzewną Astrę 44 Inox, którą kupiłem w cenie bardzo okazyjnej. I kiedy była już w drodze do mnie, inny komis w Niemczech wystawił za niespełna 200 euro zadbanego Terminatora, którego też kupiłem! Tym samym w ciągu miesiąca potroiłem stan posiadania rewolwerów .44 Magnum. Czekając na obie przesyłki twardo postanowiłem, że skoro mam już Smitha i za chwilę będę miał malucha a la Jovino Effector, to dużą Astrę natychmiast sprzedam, bo mi niepotrzebna. Ale kiedy tylko ujrzałem tę sześciocalową lufę wyglądającą na dłuższą niż sześć cali, to zdanie zmieniłem. Bo proporcje są tu naprawdę piękne – prawie jak w sześcioipółcalowym, pierwszym S&W .44 Magnum nr S130927, wyprodukowanym 15 grudnia 1955 roku.
Pełna wersja artykułu w magazynie Strzał 5-6/2014