Höegh Trader – stoczniowy uciekinier

Krzysztof Stefański
To była zapewne najbardziej dramatyczna wigilia w historii polskiego okrętownictwa. Sprawił to, będący w budowie, wielki samochodowiec Höegh Trader, który zerwany w czasie sztormu ze stoczniowej uwięzi szalał w niekontrolowanym rejsie i taranował wszystko, co spotkał po drodze.
16 miesięcy później, po oddaniu do eksploatacji, uznany został w swojej klasie za światową rewelację i zapoczątkował czwartą generację tego typu statków.
W Wigilię 1980 roku Stocznia im. Komuny Paryskiej miała mieć wolny dzień. 23 grudnia był więc ostatnim przedświątecznym dniem pracy dla całej załogi. Podczas Bożego Narodzeni, w gdyńskim zakładzie mieli przebywać tylko ludzie zatrudnieni w ruchu ciągłym, tzn. odpowiedzialni za bezpieczeństwo statków i urządzeń lądowych.
Dyspozytor stoczniowy otrzymał w przeddzień Wigilii dwa podobne komunikaty od służb meteorologicznych, południowy i wieczorny, zapowiadające wiatr o sile od 4 do 6, a w porywach do 7 stopni w skali Beauforta. Nie obawiał się, że coś może zagrażać statkowi ro-ro zacumowanemu przy pirsie suchego doku, gdyż 12 cum
i 2 szpringi powinny w zupełności utrzymać statek, nawet przy wietrze do 10 stopni. Dodatkowo jednak, mimo to, wzdłuż burty od strony nabrzeża przyspawano 8 uchwytów i założono na nie liny.
Brygadę przeciwsztormową rozpoczęto organizować wieczorem, gdy wiatr zaczął się wzmagać. Zawiadamiał ludzi, o konieczności przybycia dyspozytor stoczni wraz z oficerem dyżurnym z wydziału obsługi statków. Wkrótce ekipa sztormowa rozpoczęła sprawdzać i poprawiać zacumowanie. Liczyła w sumie sześć osób, a przewodził jej oficer dyżurny Stanisław Drawiec.
Kiedy nadeszło ostrzeżenie o gwałtownym załamaniu pogody, o sztormie i wietrze 10 stopni w skali Beauforta, rozpoczęto pośpiesznie ściągać dodatkowych ludzi, żeby wzmocnić zespół przeciwsztormowy. Pierwszy dotarł na miejsce Aleksander Trzebiatowski, a tuż za nim pilot
Aleksander Koziorowski. Do pomocy skierowano stoczniowy holownik Helios kierowany przez Zdzisława
Rompę. Szybko okazało się, że nie jest on w stanie dopchnąć wielkiego kadłuba do kei. Wtedy wezwano holowniki Zarządu Portu Gdynia. Wkraczały one do akcji kolejno w miarę przybywania. Najpierw Odyseusz, potem Mars, Mocarz, Centaur, Geopard, Ryś, Wilk, a na koniec Herakles. Stoczniowcy przybyli do dodatkowego cumowania niewiele już mogli zrobić, gdyż wiatr wiał coraz bardziej i ich wysiłki nic nie dawały. Postanowiono zakładać liny również ze statku, więc udali się na niego: pilot Aleksander Koziorowski, Jerzy Abraham, Alfons Pilarski, Józef Stalkowski i Leszek Szefel. Poszli na dziób, który wydawał im się bardziej zagrożony i rzucili pierwszą cumę. W czasie zakładania drugiej nadszedł szkwał, czyli nagły, krótkotrwały wzrost prędkości wiatru, który spowodował ścięcie przez liny dziobowe poleru – równo z betonem. Wówczas przód rorowca dostał luzów i zaczął odchodzić od kei, a na pokładzie zrobiło się ciemno. Widać było tylko błyski i snopy iskier, powstające przy rwaniu się kabli spawalniczych i elektrycznych. Trzask zrywanych cum oraz licznych przewodów i węży, doprowadzających na statek wodę i gazy techniczne, był wtedy głośniejszy od wyjącej wichury. Wszystko to mieszało się z krzykami ludzi na pokładzie. Dramatyczna walka z żywiołem, prowadzona z lądu i morza, trwała już wtedy piątą godzinę.
Dziewięć holowników, które brały udział w akcji nie mogło już nic zrobić. Spychane wielką masą samochodowca zaczęły uciekać, by uchronić się przed zmiażdżeniem. Jedne, znajdujące się w pobliżu jego dziobu, odpłynęły w głąb basenu stoczniowego, drugie, będące bliżej rufy, wycofały się na tor wodny. Gdyby któryś z holowników odważył się podpłynąć do oddalającego się dziobu od strony lądu i przyjąć zrzuconą ze statku linę, to być może nie doszłoby do dalszych wypadków. Z drugiej strony jednak, byłaby to operacja wielce niebezpieczna, gdyż statek wlókł za sobą całe sterty porwanych kabli, węży i cum, które mogły łatwo unieruchomić inną jednostkę.
Kiedy przód Höegh Trader zaczął oddalać się coraz bardziej od kei, część rufowa zakończona ogromną rampą, po której wjeżdżają samochody na statek, zaczęła zbliżać się do dźwigu stojącego na nabrzeżu. Groziło to jego przewróceniem. Rampa jednak tylko lekko otarła się o dźwig. Statek opuszczając stoczniowy basen zahaczył też o dwa rorowce, stojące po przeciwnej stronie. Kiedy w pewnym momencie wiatr na chwile zmalał, od razu to wykorzystano. Holowniki niczym sępy dopadły podbrzusza samochodowca, usiłując zagłębić w nim swe ostre dzioby. Gdy dopchały go w pobliże kei, zrzucono ze statku dwie liny, ale nie zdołały one utrzymać kolosa, gdyż wiatr znowu dał znać o sobie. Rorowiec zaczął się oddalać i uderzył przodem w Nabrzeże Włoskie. Ponownie zrzucono z niego liny, które inni zamocowali do lądowego poleru. Długo one jednak nie wytrzymały i po chwili statek znowu zaczął płynąć w kierunku portu, jak uciekinier, który uwolniony z krępujących go więzów, za wszelką cenę chce zakosztować upragnionej wolności. Do tego jednak nie chciano dopuścić i robiono wszystko, żeby zastopować ten szalony rajd. Ostatnią szansą na to był basen VI na granicy stoczni i portu. Stado holowników ponownie rzuciło się z impetem na olbrzymi kadłub, wpychając go tam resztką sił. „Nareszcie go mamy! Teraz już nic nam nie zniszczy!” – cieszyli się niektórzy, lecz były to złudne nadzieje, bowiem po chwili potężny podmuch wiatru rzucił rorowiec na stojący przy nabrzeżu masowiec o nośności 36 tysięcy DWT, który był przeznaczony dla panamskiego odbiorcy. Höegh Trader swą ogromną gruszką na dziobie uderzył w środek jego kadłuba i spowodował wyrwę o średnicy 5 metrów. Woda momentalnie wdarła się do statku i w ciągu godziny Bah Kim zatonął. W pobliżu cumowało kilkanaście barek portowych i wzmagający się ciągle wiatr począł spychać „uciekiniera” prosto na nie. Holowniki, które za wszelką cenę chciały zatrzymać statek, znalazły się w pewnej chwili między nim, a barkami. Wtedy nastąpił kolejny akt dramatu tej pamiętnej nocy. Pięć holowników zostało zgniecionych. Po tym zdarzeniu szyper jednego z nich – Zdzisław Rompa – wydał rozkaz opuszczenia swojej jednostki. Wtedy to mechanik Jan Zębko, przeskakując z Heliosa na Rysia, potknął się i został ranny. Zmiażdżyło mu stopę.
Tymczasem samochodowiec, jak rozjuszone zwierzę, siał wokół siebie dalsze spustoszenie.
Pełna wersja artykułu w magazynie MSiO Numer Specjalny 2/2016