Kutei Butai
Jarosław Jabłoński
Kutei Butai
Japońscy spadochroniarze armii w 1941 roku.
Struktura, wyposażenie, wyszkolenie.
![](files/artykuly/poligon/99_Poligon_2011_01/3.jpg)
Rajd Okuyamy na Yontan
Do zmierzchu zostało mniej, niż dwie godziny. Kiedy wydawało się, że operacja znów nie dojdzie do skutku, deszcz nagle ustał, a chmury nad lotniskiem rozstąpiły się, ukazując czyste niebo. Ludzie Okuyamy tylko na to czekali. Na komendę wylegli na płytę lotniska, gdzie czekało na nich 9 bombowców Ki-21 Sally wydzielonych z 3. Dokuritsu Chutai. W pierwszym zajął miejsce sam kapitan Michero Okuyama wraz z 10-osobowym sztabem jednostki. Podległy mu oddział szturmowy liczył 136 komandosów z formacji Giretsu, zgrupowanych w pięciu plutonach. Maszyny jedna po drugiej podrywały się i krążąc nad lotniskiem Kumatomo formowały szyk. Celem rajdu miały być amerykańskie lotniska Kadena i Yontan, zdobyte przez nich na Okinawie prawie dwa miesiące wcześniej. Była 18.50 24 maja 1945 roku. Giretsu ruszyli ku swemu przeznaczeniu. Tymczasem na lotnisku Yontan, pogrążonym w ciemnościach majowej nocy, nic nie zapowiadało nadciągającej burzy. W rejonie tym od kwietnia nie widziano „krasnali”, jak przezywano Japończyków. Już Emmerson powiedział, że każdy bohater w końcu się nudzi. Lotnicy grali w karty, słuchali radia w barakach lub po prostu spali. Personel techniczny zaprawiał się bimbrem pędzonym na koncentratach soku brzoskwiniowego. Obsady działek plot. chroniących lotnisko kimały na swych stanowiskach, tęskniąc za domem, bo jakiś głupek puścił z gramofonu „najwspanialszą trąbkę świata” i Louis Armstrong niósł się echem wzdłuż pasów lotniska. Ktoś zapamiętał, że w dal leciał wers o „pięknej, ciemnej i słodkiej nocy”, kiedy nadleciały samoloty i rozpętało się pandemonium. Była 22.30 wieczorem. Jak wspominał mechanik Roy Stander: „Noc była bardzo ciemna, bo księżyc był tego dnia w pierwszej kwadrze.” Radary nie złapały napastników, bo pilotujący maszyny Japończycy trzymali je tuż nad ziemią; tylko 5 Ki-21 odnalazło lotnisko. Do bombowców zaczęły wściekle prażyć trzy dywizjony dział przeciwlotniczych, strzegących rejonu lotniska. Jak wspominał pilot Bruce Porter, koncentracja ognia była potworna: „Rozpętało się piekło. Wszystko co żyło rzuciło się szukać broni lub schronienia.” Artyleria z miejsca trafiła dwie pierwsze maszyny, które eksplodowały w powietrzu. Trzeci Japończyk dostał chwilę potem, waląc się prosto na pobliskie wzgórza. Czwarty w szyku podchodził do lądowania zamieniając się w żywą, płonącą kulę. Pilot rozumiejąc, że nie posadzi maszyny, skręcił i skierował tę rozpędzoną pochodnię w szereg stojących obok myśliwców, wywołując łańcuch eksplozji. Ostatnia z japońskich maszyn, oznaczona numerem taktycznym 546, wstrząsana przeszywającą ją ćmą pocisków, również stanęła w płomieniach, ryjąc brzuchem po koralowej nawierzchni lotniska. Jeszcze nie straciła rozpędu, gdy boczny właz samolotu odskoczył i na zewnątrz wysypało się jeden po drugim ośmiu wyjących komandosów. Sześciu pozostało w środku kadłuba, martwych lub zbyt poważnie rannych, by opuścić wnętrze o własnych siłach. Maszynę porzuciło też obu pilotów, ciskając na odlew granaty ręczne. Jak wspominał Porter, „powstał straszliwy zamęt”. Ludzie z kompanii ochrony lotniska próbowali powystrzelać Japończyków. Ci jednak unikali wymiany ognia, koncentrując się na niszczeniu maszyn. Chowali się przy tym – jak ujął to jeden z Amerykanów – za każdym rachitycznym kamyczkiem, ciskając na prawo i lewo granaty ręczne i magnetyczne miny hadobakurai, których każdy zabrał po 3-4. Opracowane z myślą o niszczeniu pancernych płyt stanowiących wejścia do chińskich schronów, przeszły długą ewolucję zwieńczoną jako środek stopujący sowieckie czołgi. Teraz z równym powodzeniem przyczepiały się do kadłubów jankeskich maszyn dzięki 4 niezależnym magnesom. Prawie każdy z cesarskich komandosów miał przy sobie peem z 4 magazynkami, toteż wokół eksplodujących wkoło samolotów powstała nieopisana kośba. „Ostatniego krasnala dorwali dopiero o świcie” – wspominał Roy Stander. – „Wszędzie czuć było smród palonej gumy i płonącej benzyny. I jeszcze ten mdły, mocny zapach. Smażącej się skóry i włosów…”. Bilans był porażający. Japończycy zlokalizowali pobliski hangar mieszczący składy olejów oraz lotniczej benzyny i zapalili go. Stracono 70,000 galonów paliwa (265,000 litrów). Z trzech F4U, dwóch PB4Y i czterech maszyn transportowych zostały same resztki. 22 inne F4U, 3 F6F, 2 B-24 oraz 2 samoloty transportowe zostały uszkodzone. Poległ jeden lotnik i dwóch żołnierzy z ochrony lotniska. 18 dalszych było rannych. „Ludzie chodzili wśród tego złomu jak wyrwani ze snu, nie wierząc, że to się naprawdę wydarzyło.” Stander zauważył, że dwóch napastników jakimś cudem przeżyło to piekło: „(…) leżeli przy wrakach maszyn w dwu różnych częściach lotniska. Jeden kipnął zaraz nad ranem. Może nawet ktoś chciał mu pomóc. Osobiście nie widziałem. Ale miał rozpiętą bluzę na piersiach i tułów przepasany bandażem, którego rolkę ktoś zostawił, jakby w pół roboty. Drugi żył jeszcze całkiem długo, choć od początku ledwo zipał. Wkoło uwijały się łapiduchy i darmozjady ze sztabu. Ale nie widziałem, żeby ktoś chciał mu pomóc. (…) Leżał na brzuchu w kałuży krwi, poparzony i dobrze widoczny na tle nawierzchni z białego koralowca. Nikt się do niego nie zbliżał. Wszyscy się tylko przyglądali. Dopiero potem zobaczyłem, jak dwóch facetów podeszło i przetrząsnęło Japońcowi kieszenie. Myśleliśmy, że szukają dokumentów. Ale oni tylko wyjęli mu taką pokrytą ich bazgrołami flagę i jeszcze krótki miecz, wsiedli do jeepa i odjechali. Nie wiem, czy był już wtedy martwy czy nie. Wiem za to, że w końcu umarł, a ja przeżyłem…”.
Pięć lat wcześniej…
...nikt zapewne nie przewidywał tak dramatycznego finału dla rodzących się cesarskich wojsk powietrzno- desantowych. Sam początek nie zapowiadał bowiem tak traumatycznego końca. Za katalizator pojawienia się spadochroniarzy w Kraju Kwitnącej Wiśni posłużyła zarówno konieczność chwili, jak i element rywalizacji Armii z Marynarką w japońskich siłach zbrojnych. Ówczesny minister wojny w japońskim rządzie, Hideki Tojo, który skupiał w kraju władzę porównywalną jedynie ze stanowiskiem Führera w III Rzeszy, podpisał 21 lub 22 listopada 1940 roku dyrektywę nakazującą utworzenie w szeregach Armii zalążka rodzimych formacji spadochronowych. Za impuls posłużyły oczywiście spektakularne akcje Fallschirmjäger (niemieckich strzelców spadochronowych) w Europie zachodniej. Ale nie tylko. Tojo, dziecko wyhołubione na łonie Armii, wyssał niejako z mlekiem matki niechęć do konkurentów z Marynarki. Tymczasem doniesiono mu, że około połowy listopada w bazie morskiej w Yokosuka formowała się właśnie pierwsza jednostka spadochronowa Marynarki. Generał Tojo nie lubił nowalijek. Wszedł w ostry konflikt z gen. Yamashitą, gdy ten po powrocie z Niemiec dołączył do raportu memorandum, postulujące rozwój wojsk pancernych i inżynieryjnych oraz służb logistycznych i łączności. Uważał, że wszechstronnie wyszkolony piechur, zaprawiony odpowiednią tężyzną fizyczną i wsparty wpajanym przez wieki duchem japońskiego narodu, odnajdzie się z powodzeniem również w warunkach nowoczesnego pola walki. Toteż, gdy już we wrześniu 1940 roku ”zaufani ludzie” donieśli mu o nieoficjalnych jeszcze planach utworzenia udzielnej formacji spadochronowej, snutych przez dowództwo Marynarki, zbył wiadomość lekceważeniem. Trzy miesiące później, gdy konkurencja przeszła od słów do czynów – dał Armii zielone światło, składając podpis pod tajnym rozkazem dziennym. Japonia, wspólnie zresztą z Wielką Brytanią, spóźniła się na autobus z napisem „wojska powietrzno-desantowe”, który odjechał, zanim pasażerowie przejrzeli rozkład jazdy. Nie powinno to aż tak bardzo dziwić. W cesarskich Wojskach Lądowych, rozbudowanych na stopie pokojowej (mimo stanu permanentnej wojny z Chinami, trwającego od lata 1937 roku) do znacznych rozmiarów, walczących z Marynarką o każdego jena z budżetu, brakowało miejsca na niesprawdzone w boju eksperymenty. Kiedy jednak żołnierze kapitana Kocha „odwiedzili” z powodzeniem fort Eben Emael, a ich koledzy z 7. Dywizji Lotniczej Luftwaffe opanowali część Holandii, eksperyment po prostu się sprawdził. Trzeba było nadrobić stracony czas. I to szybko.
Początek spadochronowego szlaku
Dwa tygodnie po decyzji Tojo, 200 km na południowy zachód od Tokio w Szkole Lotnictwa Armii w Hamamatsu, w prefekturze Shizuoka zebrała się grupa 10 oficerów, chcąc stworzyć coś z niczego. Miejscowości Hamamatsu nie wybrano przypadkowo. Mieścił się tam Oddział Wyposażenia Technicznego resortu lotnictwa. W mieście funkcjonował już także Instytut Techniki i – co ważniejsze – armijny Ośrodek Konstrukcji Specjalnych, gdzie testowano m.in. wersje japońskich radarów oraz zdalnie sterowane, samobieżne miny wyposażone w zalążki kamer TV. Teraz miano tam dodatkowo utworzyć pierwszy na wyspach Ośrodek Spadochronowy Armii. Wzmiankowani oficerowie służyli dotąd w piechocie, jeden reprezentował siły lotnicze, było też 2 kawalerzystów. Możliwe, że ludzie siodła, wyróżniający się spośród innych swoistą fantazją, chętniej przystali na propozycję udziału w karkołomnym skądinąd eksperymencie. Wszyscy byli ochotnikami. Grupę nazwano Kawashima Butai, zapożyczając nazwę od dowódcy oddziału ppłk-a Keigo Kawashimy (butai – w wolnym przekładzie: oddział wydzielony). Z japońskich opracowań można wysnuć wniosek, że żaden z oficerów nawet nie trzymał wcześniej w rękach spadochronu, żaden (z jednym wyjątkiem) nie służył w lotnictwie, a samolot nawet jako środek transportu był im klasowo obcy. Wyjątek stanowił tu Kawashima, który służył wcześniej w piechocie, a potem w siłach lotniczych, pilotując maszyny bombowe i transportowe. Następnie został instruktorem pilotażu w Szkole Lotnictwa w Hamamatsu. Przypomina coś ten obraz Czytelnikowi? Oczywiście. Przebieg służby niemal analogiczny do kariery generała Kurta Studenta – ojca niemieckich Fallschirmjäger…
Niemniej wróćmy do ryżowych pól Honsiu. Nominacja zastała podpułkownika pod koniec 1940 roku w charakterze szefa tychże instruktorów w powyższej szkole lotniczej. Do połowy lutego 1941 roku grupa przebrnęła przez tajniki składania spadochronów, techniki skoku i lądowania, przeprowadzane w sali gimnastycznej, oraz pozorowane skoki z makiety kadłuba samolotu. 20 lutego przeprowadzono z sukcesem pierwszy skok w rejonie Hamamatsu. Skakano z jednej maszyny, w pięciu nawrotach – po jednym na spadochroniarza. Datę tę przyjmuje się za początek powstania japońskich oddziałów spadochronowych Armii. Jeszcze przed skokiem grupa opracowała pierwszy podręcznik, ujmujący ramy cyklu szkoleniowego spadochroniarzy. Stanowił on kompilację własnych przemyśleń oraz ustaleń zaczerpniętych z instrukcji ściągniętych wcześniej z Niemiec i ZSRR, a następnie przełożonych pośpiesznie na kanji.
15 lutego 1941 roku ruszył pierwszy kurs spadochronowy z udziałem ok. 250 ochotników, którzy przeszli przez „sito” z blisko 600 wyrażających chęć uczestnictwa w treningu spadochronowym. Była to tzw. I Klasa z rocznika 1941, rekrutująca się ponoć z ochotników z 12. i 18. Dywizji Piechoty. Do stworzenia pełnowartościowej jednostki było jednak jeszcze daleko. Kompletowano dopiero wszystko, od podstaw, od spadochronów różnych typów poczynając, przez maszyny transportowe (Nakajima Typ 97 czy Nakajima L2D będące licencyjną Dakotą DC-3), a na kombinezonach i obuwiu kończąc.Jak napisał jeden z pamiętnikarzy: „początek drogi japońskiego spadochroniarza przypominał chodzenie po omacku w kompletnej ciemności…”.
Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 1/2012