Liberator z Jeziorka Kamionkowskiego


Wojciech Krajewski


 

 

 

Liberator z Jeziorka Kamionkowskiego

 

 

 

W czasie Powstania Warszawskiego nad ogarniętym walkami miastem, latały nie tylko samoloty niemieckie czy rosyjskie, ale także alianckie Liberatory i Halifaxy. Samoloty ze 148. i 178. Dywizjonu RAF oraz 31. i 34. Dywizjonu SAAF, stacjonujące w południowych Włoszech, uczestniczyły w kilku dużych, nocnych wyprawach ze zrzutami zaopatrzenia (13/14 sierpnia, 14/15 sierpnia i 10/11 września 1944 r.). Wspierała je cały czas polska Eskadra 1586. Specjalnego Przeznaczenia, z oczywistych względów latająca nad Polskę i Warszawę ze szczególną ofiarnością.

 

 

W zasobnikach i paczkach zrzucano broń, amunicję, środki medyczne, elementy umundurowania i inne materiały konieczne do prowadzenia walki. Historia nie odnotowała dotąd podobnego przypadku, by z odległości 1500 km zaopatrywać walczące w okrążeniu własne oddziały. Ładunki zrzucano nad Warszawą, leżącą pod miastem Puszczą Kampinoską i nad licznymi placówkami zrzutowymi położonymi w różnych rejonach kraju. Nie obeszło się oczywiście bez strat. Niemieckie nocne myśliwce z NJG 5 i NJG 100, wspierane przez stacje radarowe, zestrzeliwały samoloty alianckie nad Jugosławią, Węgrami i południową Polską. Przestrzeni powietrznej nad Warszawą broniła natomiast artyleria przeciwlotnicza, która zestrzeliła tu 7 samolotów1. Cztery z nich spadły na terenie lewobrzeżnej Warszawy: Halifax na ulicę Redutową na Woli, a Liberatory na ulicę Miodową w Śródmieściu, Na Bateryjce na Ochocie, i w rejonie Wyścigów Konnych na Służewiu. Los chciał, że trzy kolejne Liberatory trafione nad ogarniętym walkami miastem, przeleciały Wisłę i znalazły się nad jego wschodnią dzielnicą – Pragą. Dwa z nich nie poleciały daleko – rozbiły się na ul. Pożarowej i w Parku Paderewskiego. Trzeci zdołał oddalić się od miasta i spadł dopiero w Józefowie na linii otwockiej. W każdym z samolotów ginęli lotnicy, na ogół całe załogi lub większość z nich.

Utracono jeszcze dwa poważnie uszkodzone Liberatory, które co prawda nie zostały zestrzelone, ale musiały być skreślone ze stanu. Pilot pierwszego z nich, przerażony ostrzałem, nie wytrzymał psychicznie i nie uprzedzając nikogo z załogi, nagle wstał ze swojego fotela, wyszedł z kabiny i wyskoczył nad Warszawą ze spadochronem. Zaskoczony sytuacją drugi pilot, mimo małego doświadczenia, zdołał wyprowadzić samolot znad Warszawy i poprowadził go na południowy- wschód. Poleciał daleko, bo wylądował na rosyjskim lotnisku polowym aż pod Kijowem. Samolot przejęli Rosjanie. Kolejny uszkodzony Liberator, tym razem z polską załogą, zdołał powrócić do bazy w Brindisi, ale lądując bez hamulców rozbił się. Załoga ocalała, ale samolot nadawał się tylko nam złom. Każde z tych zdarzeń to osobna dramatyczna historia tych samolotów i ich załóg.

Przez dziesiątki powojennych lat w PRL-u unikano poruszania tematu pomocy lotnictwa alianckiego dla Armii Krajowej i walczącej Warszawy, a z miejsc gdzie spadły samoloty, usuwano stawiane tam przez ludność krzyże. Historia zestrzelonych samolotów i poległych załóg przypominała o niewygodnej dla władz PRL kwestii wsparcia państw zachodnich dla Polaków walczących o pełną niepodległość Polski, przeciwko Niemcom, ale także Rosji stalinowskiej. Starano się zatem zatrzeć w świadomości społecznej pamięć o tych zdarzeniach. Po części się to udało. Temat stopniowo został przypomniany dopiero od połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy w Warszawie, miłośnicy historii miasta i pracownicy muzeów próbowali ustalać, jakie samoloty rozbiły się w poszczególnych miejscach, jakiej były przynależności i kto był w składzie ich załóg. W ówczesnych realiach politycznych, trudnościach w komunikowaniu się z zagranicą, niełatwo było o takie informacje. Co bardziej zainteresowani probowali szukać jakichś adresów do instytucji na Zachodzie i pisać tradycyjne listy. Internetu i tak łatwego jak obecnie dostępu do informacji, przecież nie było. Na szczeście podobne zainteresowania zaczęły się rozwijać także z „drugiej strony”. Weterani lotów nad Polskę, byli lotnicy z Wielkiej Brytanii, Południowej Afryki i USA wraz z wiekiem zaczęli sami interesować się swoim minionym życiem, tym czego dokonali, w jakich wydarzeniach brali udział w czasie wojny i po co latali ze zrzutami nad nieznane sobie miasto w Polsce, nad Warszawę. Ta refleksja nad przeszłością kilku z nich, doprowadziła do powstania na początku lat osiemdziesiatych stowarzyszenia „Warsaw’44 Club”. Miało ono skupiać „rozproszonych po całym świecie” uczestników lotów za zrzutami dla Powstania Warszawskiego. W ciągu kilku lat brytyjscy weterani nawiązali kontakty ze środowiskiem byłych powstańców warszawskich. Zaczęli też wtedy, regularnie rok w rok, przyjeżdzać do Polski. Uczestniczyli w rocznicowych obchodach Powstania Warszawskiego w Warszawie. Odwiedzali też Kraków i Małopolskę, gdzie pielgrzymowali do miejsc zestrzeleń samolotów swoich kolegów. Miejscowa ludność stawiała tam własnym sumptem pomniki poległym. Organizowano obchody na które przychodziły setki a nawet tysiące okolicznych mieszkańców. Weterani regularnie odwiedzali też Cmentarz Wojenny Wspólnoty Brytyjskiej w Krakowie, gdzie spoczywali ich koledzy polegli nad Polską. Pamiętam te ich pobyty w naszym kraju – byli to ludzie „z innego świata”, starsi dystyngowani panowie, rozmowni, dobrej jeszcze wtedy kondycji, ubrani w granatowe marynarki ozdobione emblematami dywizjonów i niekiedy miniaturkami bojowych odnaczeń. Jednym z nich był siwowłosy, miły pan z Kornwalii, Henry Lloyd Lyne, z którym później przez wiele lat korespondowałem. Jego osoba wiąże się bezpośrednio z tematem tego artykułu – był on jedynym członkiem załogi Liberatora EV 961, „C” ze 178. Dywizjonu RAF, który nieprawdopodobnym zrządzeniem losu przeżył katastrofę samolotu w Parku Paderewskiego na warszawskiej Pradze nocą z 13/14 sierpnia 1944 r. Artykuł ten opowiada własnie o tym zdarzeniu.

 

Nad Warszawę
Wybuch powstania w Warszawie 1 sierpnia 1944 r. był całkowitym zaskoczeniem dla dowodzących operacjami zrzutowymi na rzecz ruchu oporu w Polsce. W polskiej Eskadrze 1586. brakowało załóg i samolotów. Nie lepiej było w 148. Dywizjonie RAF. Tymczasem w Warszawie toczyły się walki i czas upływał. Dowództwo powstania domagało się masowych zrzutów amunicji, broni i zaopatrzenia, potrzebnych właśnie szczególnie na początku toczonej walki. Rząd polski w Londynie coraz intensywniej nalegał na premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla, by skierował nad Warszawę dodatkowe dywizjony brytyjskie. Zgodę taką w końcu uzyskano. Brytyjczycy wycofali z operacji „Dragoon” (lądowanie aliantów w południowej Francji) 31. i 34. Dywizjon Bombowy SAAF oraz 178. Dywizjon Bombowy RAF i skierowali je do wsparcia powstania w Warszawie. Skompletowano tym sposobem około 30 samolotów Liberator i Halifax z załogami brytyjskimi, południowo-afrykańskimi i polskimi.

Wbrew temu, co się do dziś pisze i mówi na ten temat, lotników nikt nie pytał o zdanie. Lotnicy alianccy zostali nagle i niespodziewanie odsunięci od dotychczas wykonywanych zadań. Nie byli wcale ochotnikami i nie podchodzili do zadania entuzjastycznie. Orientowali się, że tak dalekie loty nad terenem wroga są bardzo niebezpieczne i dają małe szanse przeżycia. Tak samo pośpiesznie sprowadzano Polaków z 300. Dywizjonu Bombowego z Anglii. Nie pytano ich czy chcą i co o tym sądzą – po powrocie z wyprawy bombowej nad Niemcy, dostawali rozkaz by niezwłocznie przygotować się do przeniesienia do Włoch. Owszem były przypadki, że starzy weterani Eskadry 1586. pozostawali z własnej woli na kolejną turę lotów, mimo że przysługiwało im prawo powrotu do Anglii. Latali dalej i ginęli w kolejnym locie, tak jak załoga Liberatora kpt. pil. Zbigniewa Szostaka zestrzelona pod Bochnią. Były też przypadki Brytyjczyków, którzy zaofiarowali się polecieć raz jeszcze by pomóc Polakom, mimo, że ukończyli właśnie turę lotów i mogli już wracać do Anglii. Tak właśnie na ochotnika poleciała nad Polskę załoga Halifaxa F/L A.R. Blynna zestrzelona z 4/5 sierpnia 1944 r. pod Dąbrową Tarnowską.

 

Pełna wersja artykułu w magazynie TW Historia 4/2014

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter