M16: Pół wieku prowizorki
LESZEK ERENFEICHT
M16:
Pół wieku prowizorki
Spadkiem po komunie ma być u nas to, że prowizorka trzyma się zawsze najdłużej. Okazuje się, że w innych krajach wcale nie inaczej: amerykański prowizoryczny karabin- -zapchajdziura właśnie świętuje półwiecze zakupu do uzbrojenia!
Doszło do niego w szczycie Zimnej Wojny, ledwie dwa lata po wytyczeniu berlińskiego muru i kryzysie kubańskim, który o mało nie doprowadził do wojny nuklearnej, na tle rozpadu imperiów kolonialnych Francji i Wielkiej Brytanii oraz światowej ekspansji ustroju jawnie głoszącego wrogość wobec zachodniego świata. 25 października 1963 roku amerykański Departament Obrony podpisał z Coltem wart 13,5 mln USD kontrakt DA-11-199-AMC-508 na „jednorazowy” – jak podkreślono w tekście – zakup 104 000 karabinów AR-15 w dwóch odmianach konstrukcyjnych, dla Sił Powietrznych i dla Armii. Zwykle umowy na dostawę nowego systemu uzbrojenia – zwłaszcza broni indywidualnej – zawierają opcje przedłużenia, a pierwszy kontrakt zaledwie otwiera okres produkcji. Umowy jednorazowe zawierało się na zakup sprzętu do wyspecjalizowanego użytku, marginalnego w skali liczących wówczas 2,5 mln żołnierzy Armii, Marynarki i Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych.
Po klęsce odziedziczonego po poprzedniej administracji planu inwazji w Zatoce Świń, dynamiczna ekipa młodego prezydenta Kennedy’ego postanowiła wyczyścić stajnię Augiasza, jaką w jej opinii stały się siły zbrojne przez lata rządów republikanów pod wodzą generała Eisenhowera. Demokratyczny Biały Dom i nowy sekretarz obrony, były prezes Forda Robert McNamara chcieli armii zdolnej zapewnić nie tylko globalne odstraszanie nuklearne, lecz także niezależnie od niego prowadzić i wygrać wojnę konwencjonalną, gdyby do takiej doszło. Analiza sytuacji na świecie wykazywała bowiem, że w bieżących skutkach politycznych znacznie groźniejsze od zagrożenia III wojną światową są konflikty lokalne, „wojny zastępcze”, wywoływane przez komunistyczną partyzantkę obalającą kolejne rządy sojusznicze. Była to ewolucja „zasady domina” sformułowanej już przez Eisenhowera w połowie lat 50., ale tym razem przeniesiona w mikroskalę. Osiągnięcie zdolności do prowadzenia takich działań bez uszczuplenia zdolności odstraszania nuklearnego było olbrzymim wyzwaniem, ale analitycy zapewniali, że przy wykorzystaniu najnowszych zdobyczy nauki i techniki Ameryka mogła mu sprostać. Najpierw jednak wymagało to przeprowadzenia rewolucji technicznej w głównej sile, na której miał spoczywać ciężar jej prowadzenia – Armii Stanów Zjednoczonych.
Ta zaś nadal była we władaniu generacji, która dowodziła nią w czasie II wojny światowej i była, jak głosi popularne porzekadło, w pełni gotowa do prowadzenia tej zakończonej już dawno wojny. Główne systemy uzbrojenia starzały się błyskawicznie, choć była to broń osławiona zwycięstwami w wojnie światowej i koreańskiej. Także doktryna taktyczna została wprawdzie nieco odświeżona przez zagrożenie nuklearne, ale fundamentalnie pozostała niezmieniona od 1945 roku. Symbolem tej niezmienności – dla postępowców Kennedy’ego tożsamej z przestarzałością – była indywidualna broń piechoty. Znaczna liczba jednostek nadal nosiła karabiny samopowtarzalne M1 Garand (STRZAŁ 5/07) i karabinki M1 Winchestera (STRZAŁ 10-11/11), a teoretycznie zastępujący je oba od roku 1957 karabin automatyczny M14 wciąż trapiony problemami z niezawodnością dopiero trafiał z fabryk do wojska. Jeśli Armia miała skutecznie brać udział w lokalnych konfliktach, trzeba było uzbroić żołnierzy w coś nowocześniejszego, bardziej odpowiadającego wymaganiom współczesnego pola walki. W samej Armii były kręgi, zdające sobie z tego sprawę i już ponad dekadę wcześniej zainicjowały one taki proces.
Walka o ogień
Zasadniczą osią konfliktu między konserwatystami a postępowcami w Armii był spór o skuteczność ognia indywidualnego żołnierza. Broń maszynowa od czasu I wojny światowej stopniowo zdjęła z barków pojedynczych żołnierzy ciężar prowadzenia walki ogniowej pododdziału. Analizy skuteczności użycia broni strzeleckiej prowadzone po zakończeniu II wojny światowej i w czasie wojny koreańskiej nie pozostawiały złudzeń: karabiny, z których w garnizonach strzelano nawet na 800 i więcej metrów, w polu rzadko służyły do strzelania na więcej niż 300 metrów, zaś celność tego ognia zauważalnie spadała z każdym metrem powyżej setnego. Dalej strzelała już tylko broń maszynowa. Teoretyczna możliwość, a nawet praktyczna umiejętność oddania celnego strzału na duży dystans to jedno – ale warunki frontowe to drugie. Te zaś nie sprzyjały kultywowaniu umiejętności dalekiego strzelania poza działającymi niezależnie strzelcami wyborowymi. Roślinność, ukształtowanie terenu, walka manewrowa, konieczność działania zespołowego i spotkaniowy charakter wymian ognia, te wszystkie czynniki sprawiały, że hołubiona przez konserwatystów możliwość dalekich strzałów rzadko kiedy znajdowała praktyczne zastosowanie.
Do tych szokujących dla Amerykanów wniosków Europejczycy (w każdym razie Niemcy i Rosjanie) doszli już po I wojnie światowej i rozpoczęli rozwój nabojów pośrednich – o znacznie mniejszej energii, przeznaczonych do prowadzenia walki ogniowej na odległości znacząco mniejsze niż dotąd. Zgodnie z nowymi teoriami taktycznymi, główną siłę ognia pododdziału dawały karabiny maszynowe, a reszta żołnierzy jedynie zapewniała bliską obronę sekcji kaemu i lokalne zwiększenie siły ognia przy szturmach i obronie. Ironia losu sprawiła jednak, że pierwszym masowo produkowanym nabojem pośrednim stał się amerykański .30 Carbine – choć to akurat Amerykanie zdecydowanie odrzucali a priori sam pomysł frontowego użycia broni na nabój tego rodzaju i pielęgnowali ducha strzeleckiego. Ich „karabinek” M1 (w istocie karabin samopowtarzalny na nabój pośredni) był z założenia przeznaczony do zastąpienia pistoletów w wojskach tyłowych. Niemcy zdołali w końcu po przedłużającym się okresie wdrażania wprowadzić do użytku wojsk karabin automatyczny Sturmgewehr 44 na naboje pośrednie (STRZAŁ 10/10), Rosjanie także skonstruowali i nawet wypróbowali w warunkach bojowych karabin samopowtarzalny Simonowa SKS, ale wojna skończyła się nim rozpoczęto jego produkcję.
Po wojnie w Europie powstało wiele projektów karabinów na naboje pośrednie, jak belgijski FN FAL, czy wyprzedzający swoją epokę brytyjski EM-2 (bull-pup z optycznym celownikiem) konstrukcji naszego rodaka Kazimierza Januszewskiego. W Czechosłowacji skonstruowano własną amunicję pośrednią i kilkanaście modeli broni nią strzelających. W ZSRR dopracowano nabój pośredni wz.43 i wprowadzono SKS, RPD a w końcu AK (STRZAŁ 7-8/09), wprowadzony stopniowo do uzbrojenia całego (poza CSRS) Układu Warszawskiego. Na zachód jednak od Żelaznej Kurtyny, programy broni na naboje pośrednie zostały zduszone w zarodku przez Amerykanów. To oni grali pierwsze skrzypce w powstałej w roku 1949 Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego (NATO). Jeśli nie zgadzali się z jakąś koncepcją, to bez ich wsparcia nie miała ona żadnych szans – czego dowodem był los europejskich karabinów na naboje pośrednie czy kanadyjskiego naddźwiękowego myśliwca Avro Arrow. W 1953 roku wprowadzono unifikację amunicji strzeleckiej w NATO, a wybranym nabojem był amerykański T65E3 (7,62 mm x 51) – na dobrą sprawę .30-06 w skróconej o centymetr łusce. Ten „wybór” był już ostatnim tryumfem szefa amerykańskiej Służby Uzbrojenia płk. René R. Studlera, zaciekle zwalczającego wszelkie zamachy na monopol broni strzelającej nabojem pełnej mocy w jednostkach frontowych. Tuż po jego osiągnięciu odszedł na emeryturę, lecz następcy zaciekle bronili jego dziedzictwa. Ten upór i ciasnota horyzontów miała jeszcze Służbę Uzbrojenia drogo kosztować.
Pełna wersja artykułu w magazynie Strzał 9-10/2013