Miniaturowe okręty podwodne i morska robotyka, czyli jakość za rozsądną cenę

Maciej Matuszewski
Sławomir J. Lipiecki
Idea miniaturyzacji towarzyszy technicznemu rozwojowi ludzkości praktycznie od samego początku ery industrialnej. Dzięki niej już teraz mamy na przykład komputery, które – poniekąd – mieszczą się w telefonie, te zaś można swobodnie trzymać w kieszeni. Z dziedziny cięższej, tj. mechaniki, dysponujemy silnikami o zwartej, na tyle lekkiej konstrukcji, aby móc je wykorzystać w praktyce. W powszechnym użyciu są mikro-pistolety, mieszczące się w długopisie tudzież ultralekkie samoloty, no i oczywiście interesujące nas – miniaturowe okręty podwodne.
Co ciekawe, jednostki te jako broń stricte ofensywna, nie zanotowały dobrego startu. Użyte parokrotnie podczas II wojny światowej zaliczyły w praktyce szereg spektakularnych porażek. Tym niemniej dzięki postępowi technologicznemu dziś powoli wracają do łask jako uzupełnienie konwencjonalnych sił podwodnych lub substytut takowych na akwenach o mniejszym stopniu zagrożenia. Nowoczesne małe lub miniaturowe okręty podwodne (wyraźnie należy odróżnić od siebie te dwie odmienne klasy) są wyposażone w najnowsze osiągnięcia technologiczne, jak zaawansowane systemy sonarowe czy autonomiczne nawigacyjne, dysponując przy tym (na ogół) tzw. kompleksową niewidzialnością GHOST (Genuine HOlistic STealth). Dzięki tym innowacjom są w stanie wykonywać skomplikowane i niebezpieczne misje z dużą precyzją i skutecznością. By w pełni pojąć idée fixe powstania tych jednostek, nie sposób jednak nie sięgnąć do historii rozwoju broni podwodnej.
Historia i rozwój
Pewną morską osobliwością jest fakt, że już pionierskie konstrukcje okrętów podwodnych, jak słynny Turtle (pierwszy bojowo użyty w 1776 roku okręt podwodny), Hunley czy nawet pierwsze konstrukcje inż. Hollanda, w zasadzie należy uznać za miniaturowe jednostki podwodne (w swoim czasie klasyfikowano je nawet nie jako submarines, a submersibles). Ich stosunkowo niewielkie rozmiary i ograniczone zadania, które przed nimi stawiano, w zasadzie wyczerpują definicję miniaturowego okrętu podwodnego, czyli bardzo niewielkiej jednostki, obsadzonej minimalną załogą i przeznaczonej w zasadzie do prowadzenia działań asymetrycznych i hybrydowych. Nawet Holland 1 – pierwsza jednostka uznana za współczesny miniaturowy okręt podwodny – była początkowo przeznaczona (przynajmniej w przekonaniu IRA, która finansowała prace badawcze), do prowadzenia ataków terrorystycznych przeciwko Royal Navy. Dalszy rozwój taktyki i strategii wojenno-morskiej spowodował ewolucję koncepcji wykorzystania tak użytecznych machin bojowych jak okręty podwodne, wymuszając na inżynierach i stoczniowcach wynajdywanie nowych rozwiązań technicznych, co w efekcie doprowadziło do wzrostu rozmiarów konstruowanych jednostek. Proces ten trwa do czasów współczesnych.
Niejako równolegle w latach 30. XX wieku powrócono do koncepcji nie tyle małych (400–800 ts), co miniaturowych (50–300 ts) okrętów podwodnych. W sztabach ówczesnych marynarek wojennych oficerowie-planiści doszli do wniosku (poniekąd słusznego), że okręty wroga są łatwiejszym celem, kiedy stoją w porcie lub na kotwicowisku. Z kolei redy stałego kotwicowiska (doraźnego zresztą też) i porty charakteryzują się małymi głębokościami, co zaś ogranicza możliwość skrytego ataku spod wody. Jako panaceum zaczęto tworzyć „kompaktowe” okręty podwodne, które teoretycznie powinny poradzić sobie z operowaniem na tak ograniczonych akwenach. Warto w tym miejscu wspomnieć, że jednostki te były prawie zawsze konstruowane do wykonania konkretnego zadania. Nie było tu zatem mowy o jakiejkolwiek wielozadaniowości.
Teoretycznie jako pierwsi „nowej broni” użyli bojowo Włosi, choć nazwanie zastosowanych wówczas pojazdów miniaturowymi okrętami podwodnymi byłoby grubą przesadą. W zasadzie były to zmodyfikowane torpedy ciężkie, służące do transportu nurków bezpośrednio w rejon celu, gdzie mieli oni ręcznie podłożyć ładunki wybuchowe. Pojazdy te nazywano wówczas „żywymi torpedami”, co oczywiście nie oznaczało torpedy sterowanej przez samobójców. W czasach późniejszych, takie środki bojowe sklasyfikowano jako Swimmer Delivery Vehicle (SVD). Nocą z 31 października na 1 listopada 1918 roku w brawurowym ataku włoscy dywersanci przy użyciu swoich SVD typu Mignatta podłożyli ładunki pod austro-węgierski pancernik (drednot) Viribus Unitis. Dywersanci zostali jednak ujęci i pouczeni, że od kilkunastu godzin okręt liniowy nie należy już do monarchii Austro-Węgierskiej, ale do nowoutworzonego Państwa Słoweńców, Chorwatów i Serbów. Było już jednak za późno i pancernik ostatecznie poszedł na dno, co notabene związane było nie tyle ze skutecznością samych ładunków, ale jego wyjątkowo słabą konstrukcją oraz brakiem gotowości bojowej. Był to pierwszy, choć raczej słodko-gorzki, sukces dywersji podwodnej. Tym niemniej rozwojowa wersja pojazdu typu Mignatta nazwana Maiale (pl. Świnia) zasłynęła atakiem na brytyjski port w Aleksandrii 18 grudnia 1941 roku. W wyniku tej akcji wyeliminowano (na pewien czas) z działań dwa pancerniki HMS Queen Elizabeth i HMS Valiant oraz niszczyciel HMS Jervis i zbiornikowiec.
O ile pojazdy podwodne użyte w jednym celu i przy sprzyjających okolicznościach odniosły pewne sukcesy, tak „klasyczne” (tj. dysponujące m.in. własnym uzbrojeniem w postaci wyrzutni torped) miniaturowe okręty podwodne swój debiut miały – delikatnie mówiąc – zupełnie nieudany. Atak na Pearl Harbor uznawany jest za jedną z najbardziej śmiałych akcji w historii wojen. Uderzenie japońskiego lotnictwa morskiego rankiem 7 grudnia 1941 roku nieomal powaliło na kolana amerykańską Battle Line. Niejako w cieniu akcji lotniskowców, z pokładów sześciu oceanicznych okrętów podwodnych zwodowano sześć dwuosobowych miniaturowych okrętów podwodnych. Ich zadaniem było skryte przedostanie się do wnętrza amerykańskiego portu i wykonanie ataków torpedowych przeciwko pancernikom zacumowanym w tzw. Battleship Row, co miało wywołać chaos bezpośrednio przed zasadniczym atakiem powietrznym. Zadanie to wydawało się misją samobójczą, w dodatku obciążoną takim ryzykiem niepowodzenia, że początkowo głównodowodzący Cesarską Flotą Wielkiej Japonii admirał Isoroku Yamamoto nie chciał wyrazić na nią zgody. Wówczas jednak dał o sobie znać system kastowy panujący w japońskiej MW. W systemie tym najlepszy materiał ludzki przydzielany był do najbardziej prestiżowych rodzajów służby, czyli odpowiednio do: lotnictwa morskiego, pancerników, krążowników, niszczycieli i okrętów podwodnych. Stąd też japońscy podwodnicy znajdowali się niemal na samym końcu tej osobliwej hierarchii i w spektakularnej akcji przeciwko US Navy (w skrajnie optymistycznym, w praktyce zupełnie nierealnym wariancie, miniaturowe okręty podwodne miały wyeliminować większość pancerników, zanim przybędzie lotnictwo) upatrywali możliwości poprawy swojej pozycji. Dlatego admirała Yamamotę szybko i fałszywie zapewniono, że załogi wyznaczone do akcji mają przynajmniej minimalne szanse przeżycia.
Morze jednak nie toleruje myślenia życzeniowego ani rzeczywistości magicznej. Prądy morskie, ograniczone zdolności oraz wady konstrukcyjne jednostek spowodowały, że żadna z nich nie wykonała powierzonego zadania. Z biorących udział w ataku marynarzy przeżył tylko jeden, którego okręt został wyrzucony na plażę, a on sam dostał się do niewoli. Porażka akcji miniaturowych okrętów podwodnych spowodowała utratę twarzy przez cesarskich podwodników, co z kolei dodatkowo ograniczyło siłę przebicia floty podwodnej w dalszej fazie wojny. Fakt ten bez wątpienia miał negatywny wpływ na późniejsze koncepcje wykorzystania okrętów podwodnych przez Teikoku Kaigun, a właściwie na brak takiej koncepcji i zmarnowanie potencjału dość licznej i wcale nienajgorszej jakościowo floty podwodnej.
Pełna wersja artykułu w magazynie NTW 2/2025