Moździerze kompanijne Armii Czerwonej
Marcin Ochman
W pierwszych latach drugiej wojny światowej armie wielu państw stosowały jako standardową broń wsparcia pododdziałów piechoty lekkie moździerze (granatniki) o kalibrach oscylujących wokół 50 mm. Wśród broni stromotorowej tego typu można wymienić przykładowo polskie granatniki wz. 36 kal. 46 mm, niemieckie 5 cm leGrW 36, czy brytyjskie Ordnance SBML 2-inch mortar. Lekkie moździerze nie były równie skuteczne w walce jak moździerze kalibru ponad 80 mm, ich pociski miały z oczywistych względów mniejszą siłę niszczącą, miały również ograniczony zasięg ognia i celność. Ich zaletami były jednak: możliwość bezpośredniego wsparcia plutonu lub kompanii piechoty na polu walki, niewielkie rozmiary ułatwiające maskowanie na stanowisku ogniowym, a także niska masa broni i związana z tym łatwość przenoszenia jej przez obsługę. Nie bez znaczenia była ponadto prostota konstrukcji i mały koszt produkcji, sprzyjający masowemu wytwarzaniu i zastosowaniu. W prezentowanym materiale poznamy moździerze kal. 50 mm, które weszły do uzbrojenia Armii Czerwonej, a później także jednostek Wojska Polskiego walczących na froncie wschodnim w latach 1943–1945.
Granatniki narodziły się w czasie wojny rosyjsko-japońskiej w latach 1904–1905, a upowszechniły podczas pierwszej wojny światowej. Ich początki wiążą się z przekształceniem działań manewrowych w wojnę okopową. Walczący tygodniami tkwili ukryci w głębokich rowach, czasem oddalonych od siebie zaledwie o kilkanaście metrów. W tej sytuacji skuteczna mogła być jedynie broń stromotorowa, ale tradycyjna artyleria miała zbyt małą celność spowodowaną niedoskonałościami konstrukcyjnymi sprzętu, jak również nadmiernym zużyciem luf, będącym w warunkach wojennych codziennością. Działa większych kalibrów (a tylko takie były naprawdę skuteczne) nie były w stanie bezpiecznie wspierać własnej piechoty w czasie odpierania ataków. Podobnie w czasie szturmu na pozycje wroga artyleria zawsze mogła ostrzelać swoich piechurów zamiast zniszczyć znajdujące się blisko niej zasieki i stanowiska ogniowe. Nawet jeśli działa okazywały się do tego zdolne zawsze było ich zbyt mało. Należało zatem wymyślić środek ogniowy wypełniający lukę pomiędzy artylerią a granatem ręcznym. Pilna potrzeba i brak doświadczeń zaowocował szalonym bogactwem pomysłów. Najpierw starano się udoskonalić granatniki karabinowe – szybko okazało się to jednak zbyt mało efektywne. Sięgnięto więc po znane z historii bronie miotające jak katapulty, balisty, proce i kusze napędzane siłą mięśni obsługi, działające, z wykorzystaniem naciągniętych gum, sprężyn, resorów przeciwwag i wirujących tarcz – efekt był podobny. Po wielu próbach na polu walki, w sensie dosłownym, pozostało kilka systemów. Obok miotaczy lufowych (gwintowanych lub gładkich) używano granatników trzpieniowych (szpigotowych). Materiałem miotającym był najczęściej proch, ale powstało też kilka całkiem udanych konstrukcji pneumatycznych. Tak samo jak w artylerii podstawowym był ogień pojedynczy, choć pracowano też nad granatnikami automatycznymi. Gama stosowanej amunicji była równie bogata jak samych miotaczy: Od pocisków przypominających granaty artyleryjskie, poprzez małe i duże ubrzechwione bomby, po wielkie, nieforemne „luftminy” o dużej sile niszczącej.
Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 1/2016