Niszczyciele rakietowe Warszawa
Robert Rochowicz
Posiadanie przez Marynarkę Wojenną PRL jednostek klasy niszczyciel stało się w pewnym momencie bardziej wyrazem ambicji Dowództwa MW niż rzeczywistych potrzeb wynikających z rozwoju doktryn działania na morzach zamkniętych. W okresie istnienia Układu Warszawskiego nasza flota była przygotowywana do operowania jednak nie tylko na Morzu Bałtyckim.
Zadania dla niszczyciela
Gdy kończył się okres eksploatacji klasycznych niszczycieli w polskiej flocie nie było mowy o rezygnacji z posiadania jednostek tej klasy. Ze względu na zmieniające się uwarunkowania taktyczno-techniczne w grę wchodziło więc szukanie następcy pośród radzieckich niszczycieli rakietowych. Wybór nie był wolny od wielu ograniczeń, głównie tych narzucanych przez wymuszonego sytuacją geopolityczną dostawcę.
Realia tamtych lat nie pozwalały poważnie myśleć o budowie niszczycieli według własnych projektów. Polski przemysł i kierownictwo resortu obrony nie były gotowe do tak skomplikowanego przedsięwzięcia. Nie udało się uruchomić produkcji dozorowców, ślimaczyły się prace przy projektach znacznie mniejszych ścigaczy okrętów podwodnych, tymczasem znacznie bardziej skomplikowane i dużo droższe okręty, jakimi były niszczyciele, brano na zasadzie wciskania przez sprzedawcę towaru, który trzeba szybko zbyć. Tymczasem zakup powinna poprzedzić rzeczowa dyskusja o wymaganiach taktyczno-technicznych niszczycieli i przyszłym, operacyjnym ich wykorzystaniu. Zwłaszcza zakup tak drogi, porównując go z innymi wcielanymi w tym okresie do służby jednostkami pływającymi.
Pamiętać trzeba, że przełom lat 60. i 70. XX wieku to okres intensywnego wprowadzania uzbrojenia rakietowego także i do sił morskich. Wielkość i przeznaczenie okrętów w dużej mierze zależały jednak od tego, jakiej klasy system rakietowy (jeden lub więcej) miały one przenosić. Jak pokazało doświadczenie tych pierwszych lat rakietyzacji, najwięcej miejsca zajmowały systemy kierowanych rakiet przeciwlotniczych i przeciwpodwodnych średniego i większego zasięgu. Dlatego mieściły się one dopiero na jednostkach od niszczyciela w górę. Wiele państw morskich okres wprowadzania rakiet na okręty wykorzystało do czasem znaczących korekt w strategii przyszłych działań sił morskich. Dla przykładu Szwecja zdecydowała się nie budować więcej niszczycieli, skupiając swój wysiłek naukowy i finansowy na rozwoju lekkich sił uderzeniowych, zaś niemiecka Bundesmarine dokonując podziału operacyjnego teatrów działań wojennych na Bałtyk z Cieśninami Duńskimi oraz Morze Północne i Ocean Atlantycki, do działań w tym pierwszym rejonie wskazała lekkie siły uderzeniowe, niszczyciele zostawiając jako siły eskortowe dla konwojów, które z USA miały transportować wojsko i zaopatrzenie.
A do czego niszczyciele rakietowe były potrzebne naszej marynarce wojennej? Otóż odpowiedź na tak postawione pytanie jest złożona. Szczegółowe opracowania na temat działań niszczycieli opracowano jeszcze w erze klasycznych jednostek projektu 30bis i ORP Błyskawica. Próbowano je podłączyć do działań razem z kutrami rakietowymi, jednak szybko okazało się, że odstają i to znacznie pod względem wartości taktycznej. Podobnie zresztą było ze współpracą kutrów rakietowych i torpedowych.
Niszczyciele klasyczne były w planach operacyjnych bardzo zapracowanymi jednostkami, które miały być wykorzystane do walk z odpowiednikami z NATO, osłony sił desantowych i wsparcia ich ostrzałem artyleryjskim nieprzyjacielskich pozycji na lądzie, osłony kutrów torpedowych i rakietowych oraz niszczenie (dobijanie) jednostek przeciwnika, które były celem ataków sił lekkich i lotnictwa morskiego. Tyle teoria, bowiem w rzeczywistości nawet organizowane ćwiczenia pokazywały, że czas uzbrojonych w klasyczną artylerię niszczycieli odchodził do historii. Od kutrów rakietowych były dużo wolniejsze, obronić ich przed atakami współczesnego lotnictwa nie były w stanie, zasięg ognia ich armat kalibru 130 mm był dużo mniejszy niż rakiet P-15, a wchodzenie w kontakt ogniowy z siłami nieprzyjaciela mogło się dla nich zakończyć raczej niezbyt szczęśliwie.
Czy więc sytuację mogły zmienić niszczyciele rakietowe? I tak, i nie. Trzy, cztery okręty tej klasy, wyposażone w systemy rakiet przeciwlotniczych, przeciwokrętowych i broń przeciwpodwodną (najlepiej z pokładowym śmigłowcem), wraz z grupami lekkich sił uderzeniowych i parasolem lotniczym mogłyby próbować panować nad rejonem południowego Bałtyku. Niestety, byłaby to niezwykle kosztowna w zakupie i codziennym utrzymaniu inwestycja. Owszem, przydatna pod względem bojowym, ale niemożliwa do zrealizowania w ramach polskiego budżetu obronnego. Tylko większa liczba okrętów z przeciwlotniczym systemem rakietowym miała możliwość w miarę skutecznej obrony przed zmasowanym atakiem lotniczym nieprzyjaciela. Ówcześnie stosowane systemy zwykle miały tylko jeden kanał celowania, pozwalający w cyklu kilku minut na namierzanie i strzelanie tylko do jednego celu powietrznego. Brak w lotnictwie morskim myśliwców przechwytujących skazywał okręty na korzystanie z parasola ochronnego lotnictwa WOPK lub co gorsze, strefowej obrony lądowych dywizjonów rakietowych, a to oznaczało możliwość bezpiecznego działania tylko w strefie przybrzeżnej lub zespole sojuszniczym, składającym się z większej liczby krążowników, niszczycieli i fregat.
Dużo lepszą strategię wyposażania sił morskich przyjęła od początku istnienia wschodnioniemiecka Volksmarine, która postawiła na rozwój silnych zespołów uderzeniowych i przeciwpodwodnych, wspieranych jednak chyba bardziej przydatnymi na akwenach zamkniętych fregatami. Brak niszczycieli, no i przede wszystkim okrętów podwodnych wynikał co prawda bardziej z uwarunkowań politycznych i zakazów wprowadzonych po wojnie, ale oznaczał pokazanie armii NRD jako siły obronnej, a nie agresywnej, której przeciwwagą była remilitaryzacja RFN.
Kosztowny okręt flagowy
Mniej więcej od 1967 roku w Dowództwie MW coraz poważniej zaczęto rozważać różne warianty znalezienia następców ówcześnie eksploatowanych jednostek. Oczywiście z pytaniem o możliwe warianty przejęcia nowych okrętów zwrócono się do Dowództwa MW ZSRR. Co ciekawe, w trakcie pierwszych konsultacji w Dowództwie MW ZSRR, jeszcze w 1965 roku, admirał Gorszkow stwierdził, że niszczyciele uzbrojone w rakiety klasy woda–woda są nam niepotrzebne. Uzbrojenie rakietowe klasy woda–powietrze na niszczycielach było wtedy dopiero wprowadzane, stąd w trakcie dwustronnych konsultacji sugerowano delegacji polskiego DMW co najwyżej wymianę Błyskawicy, Groma i Wichra na 2–3 okręty projektu 56 z uzbrojeniem klasycznym. Dwa lata później admirał Gorszkow z kolei doradził modernizację Groma i Wichra, m.in. poprzez wymianę artylerii kalibrów 130 i 85 mm, na nowsze typy stanowisk artyleryjskich kalibrów 57 i 30 mm.
Warto jednak zauważyć, że w czasie konkretnych rozmów ówcześni sojusznicy często zmieniali zdanie. Jeszcze w tym samym 1967 roku nie widzieli możliwości przekazania „56-tek”, ani w wersji klasycznej, ani uzbrojonej w system przeciwlotniczy Wołna, za to nie mówili „nie”, gdy strona polska pytała o przejęcie jednostki projektu 61. Po roku znów zmienili zdanie, i gdy w 1968 roku doszło już do konkretnych rozmów o zakupie niszczyciela rakietowego oświadczyli, że duże okręty ZOP projektu 61 na razie budują na własne potrzeby, w związku z czym w ich ofercie pojawił się projekt 56A. Ostateczna decyzja o zakupie niszczyciela rakietowego zapadła w połowie 1969 roku. Wybór rzeczywiście padł na jednostkę projektu 56A, choć tak naprawdę trudno mówić o jakimkolwiek wolnym wyborze w tej sprawie.
Tymczasem w tym samym 1969 roku, w opracowywanych i zatwierdzonych do realizacji planach rozwoju na kolejne 15 lat, zakładano jednak dzierżawę dwóch okrętów projektu 61, przy czym pierwszy miał zostać wprowadzony do służby do końca 1970 roku, a drugi w następnej pięciolatce. W tym samym dokumencie wpisano, kolejno w latach 1976–1980 i 1981–1985, po dwa dzierżawione niszczyciele artyleryjsko-rakietowe nowego (nieokreślonego) typu. Na początku lat 70. XX wieku zamierzenia te nieznacznie skorygowano, zmieniając datę przejęcia drugiej jednostki projektu 61 na pięciolatkę 1981–1985. Jednak ten i wszystkie wcześniejsze ambitne programy weryfikowały dwa czynniki: możliwości finansowe państwa oraz trudne rozmowy ze stroną radziecką.
Ostatecznie Polska zakupiła wytypowany do sprzedaży, wchodzący w skład Floty Bałtyckiej, niszczyciel Sprawiedliwyj za sumę 21 milionów rubli, co przeliczono na ówczesne 952 miliony 300 tysięcy złotych. Z tej kwoty 16,5 mln rubli stanowił koszt samego okrętu. Porównując tę kwotę z wydawanymi na zakup np. kutrów rakietowych projektu 205 (równowartość 8–9 tego typu jednostek) to suma olbrzymia, jednak zdaniem ówczesnych decydentów w mundurach niezbędna z punktu widzenia polskiej obecności w siłach morskich Układu Warszawskiego. Warto jeszcze dodać, że na 2/3 sumy kupna strona polska zaciągnęła w ZSRR kredyt spłacany przez gospodarkę narodową m.in. węglem i budowanymi statkami.
Pełna wersja artykułu w magazynie NTW 6/2021