MRAP - kosztowna prowizorka czy „wunderwaffe”?
Mateusz J. Multarzyński
MRAP
kosztowna prowizorka czy „wunderwaffe”?
W obecnej sytuacji, gdy wciąż straty wśród żołnierzy walczących w Iraku i Afganistanie są znaczne, pojazdy kategorii MRAP (Mine Resistant Ambush Protected) wydają się być idealnym rozwiązaniem. Te wielkie, często ponad 20-tonowe, wytrzymujące eksplozje ładunków o masie przekraczającej 7 kg TNT, opancerzone wozy, bywają określane mianem następców słynnych Humvee. Czy słusznie? Może jednak program MRAP jest przede wszystkim politycznym środkiem na rozwiązanie problemów z malejącym poparciem opinii publicznej wraz z rosnącymi stratami wśród amerykańskich żołnierzy, a nie nowym, perspektywicznym typem uzbrojenia? W niniejszym artykule postaram się wyjaśnić te wątpliwości, uwzględniając również nasze krajowe potrzeby oraz plany pozyskania minoodpornych pojazdów patrolowych.

Choć początki tego typu konstrukcji sięgają lat 60. – 70. ubiegłego wieku (patrz NTW 7/2007), to do tej pory poza Republiką Południowej Afryki oraz siłami ONZ i jego agendami, były rzadko używane. Tak naprawdę swoisty renesans tych konstrukcji przyszedł wraz z niepomyślnym rozwojem konfliktów w Iraku i Afganistanie. Znaczący wpływ na ewolucję pojazdów kategorii MRAP miał wzrost liczby dokonywanych w Iraku, ataków za pomocą improwizowanych ładunków wybuchowych (IED), jaki nastąpił w latach 2004–2005. To wpłynęło nie tylko na morale żołnierzy, ale także na społeczne poparcie dla interwencji zbrojnej USA ramach „wojny z terrorem”. Problem ten nabrał charakteru nie tylko wojskowego, ale także politycznego.
Wojna a polityka
Specyfika współczesnych konfliktów, szczególnie w Iraku czy Afganistanie sprawia spore kłopoty zarówno wojskowym decydentom, jak i politykom. Z jednej strony mamy wojnę partyzancką, do której współczesne armie takich państw jak USA czy Wielka Brytania nie były przygotowane, zarówno pod względem wyposażenia, jak i taktyki – stąd zakończenie tych operacji, mających charakter bardziej policyjny niż czysto wojskowy, jest trudne do przewidzenia, zarówno w aspekcie rezultatów, jak i czasu ich osiągnięcia. Z drugiej strony brak konkretnych i łatwo akceptowalnych dla opinii publicznej krajów koalicji antyterrorystycznej celów, w jakich prowadzone są te wojny oraz dającego się określić ich końca, obniża w tych społeczeństwach tolerancję na straty wśród własnych żołnierzy. Choć w Iraku i Afganistanie do tej pory zginęło 4683 (stan na 20 lipca br.) amerykańskich żołnierzy, co w porównaniu do strat np. w Wietnamie – 58 209 zabitych (były one najniższe w historii wojen XX wieku) oraz II wojny światowej – 405 399 zabitych, jest znikomą liczbą, to jednak sprzeciw wobec dalszego udziału Stanów Zjednoczonych w obu operacjach stał się powszechny i znajduje swoje odzwierciedlenie w toczącej się właśnie kampanii prezydenckiej. Opinii publicznej trudno jest zrozumieć, że szybka i zakończona sukcesem 3-tygodniowa wojna konwencjonalna, przerodziła się później w niekończącą się operację stabilizacyjną, w której brak jest spektakularnych sukcesów. Za to w mediach pełno jest wiadomości o kolejnych stratach własnych. Prowadzi to do rosnącego sprzeciwu wobec polityki rządu oraz wzrostu poparcia dla idei wycofania wojsk z Iraku czy Afganistanu, a być może w dalszej perspektywie do postaw ugodowych wobec takich państw jak Iran. Te problemy dotyczą także i naszego kraju oraz udziału polskich żołnierzy w obu misjach. Były one też jedną z przyczyn, dla których postanowiono wycofać polski kontyngent wojskowy z Iraku do końca października 2008 roku. Z tych powodów wszelkie pomysły na poprawę sytuacji, szczególnie w zakresie bezpieczeństwa własnych żołnierzy, które wydają się być idealne i zarazem proste zyskują wielu zwolenników wśród polityków i dowódców wojskowych. Jednak często niosą one w sobie niebezpieczeństwo podjęcia złych decyzji, których skutki będą odczuwalne przez wiele następnych lat i mogących negatywnie wpłynąć na możliwości operacyjne danej armii.
Ciąg dalszy w numerze.