Pierwsza dama floty alianckiej
Mariusz Borowiak
Podczas ataku lotniczego na konwój atlantycki niewysoka, bardzo zgrabna, o niebiesko-turkusowych oczach i delikatnej urodzie trzydziestoletnia „Perła Oceanu” z Czerniejewa potrafiła w sukience tkwić na pokładzie starego masowca Kromań i dodawać otuchy walczącym załogom podczas bombardowania niemieckiego lotnictwa i ataków U-Bootów. O jej odwadze krążyły legendy.
Na „Kromaniu” z miejsca zostałem oczarowany żoną kapitana. Zanim podano obiad, oprowadziła mnie po statku, pokazując z dumą działka i przeciwlotnicze karabiny maszynowe, z pełnym zrozumieniem wartości każdego i znajomością ich technicznej sprawności. W każdym miejscu dogodnym do ustawienia broni przeciwlotniczej lub przeciw okrętom podwodnym stały doskonale utrzymane działka, przy każdym leżały zapasy amunicji. Cała załoga – jak zapewniała oprowadzająca mnie pani – była wyćwiczona w obsłudze każdego typu posiadanych działek. Samego statku nie mogłem poznać. Zapamiętałem go z podróży z Göteborga do Szkocji jako statek dogorywający. Nawet blacha komina przedstawiała wówczas smutny widok rzeszota przeżartego rdzą. Wyposażenie nawigacyjne właściwie nie istniało. Jedynym przyrządem, którym kapitan [Tadeusz Dybek – M.B.] najwięcej się chlubił, była drewniana linijka. Brał nią namiary „na oko” nad kompasem z zeszłego stulecia i kreślił z jej pomocą kursy na mapie również „na oko”.
Dzisiaj było wszystko na tym statku nowe: wnętrza, poszycie, nawet komin. Był to najbardziej delikatny statek całej naszej floty. Można powiedzieć, iż był to „statek mimoza”. Jeśli jakiś inny statek otarł się o niego podczas formowania się konwoju, „statek mimoza” był nieutulony – w osobie kapitana – w żalu, dopóki otartej części, i do niej przyległej, nie wymieniono na nową. „Kromań” leczył się tak długo i krzepł tak długo, aż okrzepł całkowicie. Właściwie ze starego „Kromania” nie zostało nic prócz nazwy. Dla każdego armatora taki kapitan był po prostu kopalnią złota.
– Mężowi udało się „zdobyć” dwa oerlikony – wyjaśniała w dalszym ciągu pani – odsłaniając płótna pokrowców, spod których zalśniły świetnie utrzymane działka. – I amunicji już mamy sporo, nie boimy się samolotów.
– Czy i pani obsługuje działka podczas akcji? – spytałem.
– Umiem, ale nie mamy jeszcze tyle broni, żeby mnie do niej dopuszczono. Niestety podczas walki roznoszę tylko amunicję i kawę.
Była wyraźnie rozżalona i swym zapałem przypominała znaną mi z historii polskiej panią Chrzanowską słynną z obrony Trembowli.
Kim była owa „kapitanowa”, którą – co wymagało dłuższego wstępu – tak barwnie i z rozrzewnieniem wspomina Karol Olgierd Borchardt na kartach książki Krążownik spod Somosierry? To Irena Maria Dybek, urodzona 14 grudnia 1912 r. w podgnieźnieńskim miasteczku Czerniejewo w Wielkopolsce. Irena była pierworodnym dzieckiem miejscowego lekarza Bolesława Wilanda (ur. 20 stycznia 1875 r. we wsi Mrozowo k. Nakła) i Haliny (ur. 26 stycznia 1889 r.) z domu. Według pruskiego dokumentu zgłoszenie faktu urodzenia córki Ireny podpisali osobiście dr Bolesław Wiland i urzędnik o polsko brzmiącym nazwisku Zalewski. Małżonkowie mieszkali w Czerniejewie od 26 lutego 1912 r. do 31 marca 1917 r. Doktor Wiland służył pomocą chorym w Czerniejewie i był lekarzem powiatowym w szpitalu w Mogilnie. Jednak sam w końcu zbagatelizował i zaniedbał zdrowie – zaraził się gruźlicą – i zmarł.
W latach 20. ubiegłego wieku Inka – bo tak nazywano młodziutką Irenę Dybek – po ukończeniu szkoły powszechnej kontynuowała edukację w ośmioklasowym Miejskim Gimnazjum Żeńskim im. Błogosławionej Jolanty w Gnieźnie. Szkołę średnią, która posiadała wszystkie uprawnienia gimnazjum państwowego, ukończyła w 1930 r. Wspomina Stanisław Rudnicki, kolega z lat młodzieńczych:
W Gnieźnie poznałem m.in. Inkę Wiland, w której podkochiwali się wszyscy koledzy z gimnazjum, w tym i ja. Ale po maturze wyjechałem na studia do Poznania i nasze drogi życiowe rozeszły się. Inka po paru latach wyszła za mąż za kapitana żeglugi morskiej[wielkiej – M.B.] pana Dybka. Podczas wojny […] prowadził on konwoje zaopatrzeniowe […]. Cały ten okres towarzyszyła mu Inka.
Przez jakiś czas po maturze Irena Wiland mieszkała z matką (zmarła w połowie lat 70.) w Gnieźnie. Następnie złożyła dokumenty do dwuletniej Poznańskiej Wyższej Szkoły Pielęgniarstwa. O przyjęcie tam mogły starać się dziewczęta z dobrze sytuowanych rodzin, ponieważ koszty związane z nauką stanowiły spory wydatek w domowym budżecie. Jako absolwetnka Poznańskiej Szkoły Pielęgniarstwa wyjechała na Wybrzeże za pracą, gdzie w połowie lat 30. zamustrowała się na pokład statku pasażerskiego Pułaski jako sanitariuszka, jak to się wówczas nazywało. W czasie wolnym, przeznaczonym na odpoczynek po wielotygodniowej podróży morskiej na trasie Gdynia – Buenos Aires (przez Rio de Janeiro, Santos i Montevideo) i z powrotem – do wybuchu wojny w 1939 r. – niejednokrotnie odwiedzała rodzinne strony i gościła u matki w grodzie Lecha.
Pełna wersja artykułu w magazynie MSiO 11-12/2019