Polsko-brytyjskie tradycje...


Miłosz Rusiecki


 

 

 

 

Polsko-brytyjskie tradycje

 

lotnictwa wojsk lądowych

 

 

 

Ile lat liczy sobie polskie Lotnictwo Wojsk Lądowych? Znakomita większość zapytanych o to lotników jednostek aeromobilnych i śmigłowcowych odpowie „czterdzieści dziewięć”, odwołując się do powołania samodzielnych pułków śmigłowców w strukturze Lotnictwa Operacyjnego w 1963 r. Z kolei historycy lotnictwa bez wahania stwierdzą „dziewięćdziesiąt cztery”, przypominając, że przed drugą wojną światową całe lotnictwo wojskowe funkcjonowało jako element struktury Wojsk Lądowych, a nie jako samodzielny rodzaj sił zbrojnych.

 

 

Spojrzenie poza szczyt wzgórza
Już pierwsze sukcesy aeronautów na przełomie XVIII i XIX wieku nasunęły wojskowym myśl o wykorzystaniu statków powietrznych do obserwacji i rozpoznania. Przez kolejne stulecie zadanie to mogły wykonywać jedynie balony na uwięzi, spełniając odwieczne pragnienie dowódców – widzieć (i wiedzieć), co dzieje się za przysłowiowym wzgórzem lub inną przeszkodą terenową, dokąd nie sięgną nawet najbystrzejsze oczy obserwatora naziemnego. W miarę rozwoju środków łączności stało się możliwe korygowanie z kosza balonu celności ognia artylerii, co wobec zwiększającego się zasięgu dział nabierało coraz większego znaczenia. W tej roli balony stosowano aż do początków drugiej wojny światowej, mimo ich niewątpliwych wad. Balon był bowiem bardzo statycznym punktem obserwacyjnym, jego zwinięcie (nawet bez opróżniania powłoki), transport na nowe miejsce i ponowne rozwinięcie zajmowało wiele godzin. Ponadto przy swoich gabarytach stanowił łatwy cel, a stosowany do jego wypełnienia wodór czynił go bardzo wrażliwym na ostrzał, wymagał więc osłony armat przeciwlotniczych. Wreszcie mógł operować tylko nad własnymi pozycjami, co istotnie ograniczało zasięg obserwacji. W drugiej dekadzie XX wieku pojawiły się samoloty – zwrotne, elastyczne i mogące operować nad terenem nieprzyjaciela. Brak jednak lekkich radiostacji skutecznie ograniczał możliwość szybkiego przekazywania informacji do centrów dowodzenia. W przypadku zdjęć fotograficznych czas ten wynosił minimum kilka godzin, w przypadku krótkich meldunków pisemnych zrzucanych w obciążonych woreczkach był nieco krótszy. W wymiarze strategicznym był to czas do przyjęcia, w wymiarze taktycznym trwało to wciąż zbyt długo. Stan taki ciągnął się przez kolejne dwie dekady. Postęp w budowie radiostacji lotniczych był raczej powolny i jeszcze u progu drugiej wojny światowej woreczki meldunkowe oraz tyczki z hakami do pobierania pisemnych rozkazów na pokład samolotu wciąż stanowiły standardowe rozwiązanie nawet w najpotężniejszych siłach powietrznych świata.

 

Jak to często bywa, pomysł zmiany tego stanu wyszedł od jednego człowieka. Był to kapitan brytyjskiej Królewskiej Artylerii H. C. Bazeley. Miał on modne wówczas hobby – latanie lekkimi samolotami w jednym z Aeroklubów. Jak wielu ówczesnych pilotów, wraz z rosnącą wprawą w pilotażu, doszedł do wniosku, że prowadzenie samolotu jest niemal tak samo intuicyjne, jak kierowanie samochodem. Wyobraził sobie przeszkolonego w sztuce pilotażu obserwatora artyleryjskiego w lekkim, zwrotnym samolocie, startującego z polnej drogi czy leśnej polany, wykonującego znad własnego terenu szybkie rajdy za linię frontu i przekazującego meldunki bezpośrednio dowódcy baterii artylerii. Ochronę miałyby mu zapewniać nie opancerzenie i uzbrojenie, lecz zwrotność i umiejętność wykorzystywania rzeźby terenu. Skuteczność miała gwarantować szybka wymiana danych dzięki nowoczesnym, lekkim radiostacjom, włączonym w artyleryjską sieć łączności bezprzewodowej. Wtedy właśnie została sformułowana podstawowa zasada szkolenia przyszłego personelu – łatwiej z doświadczonych artylerzystów uczynić pilotów, niż z doświadczonych pilotów – obserwatorów artyleryjskich.

 

Pomysł kapitana Bazeleya znalazł zrozumienie u dwóch kolegów z Aeroklubu – na co dzień wysokich oficerów artylerii. Jeden z nich miał na tyle wysokie stanowisko, że zdołał zainteresować tą ideą armię, na przekór niechętnemu nowym ideom Air Ministry. W latach 1938-39 pomysł wypróbowano w praktyce, aby w 1940 r. powołać w strukturze Royal Air Force pierwszą wyspecjalizowaną w tych zadaniach eskadrę nazwaną D Flight. Jej dowództwo powierzono oczywiście Bazeleyowi, zmieniając mu już wcześniej przydział służbowy z artylerii do Królewskich Sił Powietrznych. Rok funkcjonowania nowej eskadry, mimo że nie miała ona okazji sprawdzić się w realnych warunkach frontowych, pozwolił przekonać nawet zatwardziałych sceptyków. Ruszyła biurokratyczno-organizacyjno-logistyczna machina, której zadaniem było utworzenie większej liczby podobnych jednostek.

 

 

Pełna wersja artykułu w magazynie Lotnictwo 8/2012

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter