Reising
LESZEK ERENFEICHT
Reising:
Ersatz-Thompson dla marines
Znajomi słysząc, że mam zamiar pisać monografię Reisinga, reagowali pytaniem: „Rei-coo?”. Mało kto wie, że w czasie II wojny światowej Amerykanie poza Thompsonem i Smarownicą mieli jeszcze trzeci pistolet maszynowy – a jeszcze mniej liczni, że był to Harrington & Richardson M50 konstrukcji Eugene’a S. Reisinga.
Ano mieli – i to aż 120 tysięcy egzemplarzy, a niektóre z nich pozostały w służbie publicznej jeszcze do lat 90... Spośród tych, którzy o Reisingach słyszeli, większość zapamiętała głównie czarną legendę – a zwłaszcza przemawiającą do wyobraźni, wielokrotnie opisaną scenę topienia ich po zakończeniu walk przez rajdersów Piechoty Morskiej na Guadalcanal, a potem na Nowej Kaledonii po zakończeniu wojny. Czy Reising był naprawdę aż tak zły, by zasłużyć na ten okrutny los?
Trudno powiedzieć, bo dziś na podstawie pobieżnego kontaktu z Reisingiem łatwo dojść do wniosku, który służba uzbrojenia Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych (United States Marine Corps, USMC) wyciągnęła z początkowych prób na poligonie w Aberdeen: że to „odpowiedź na modlitwy uzbrojeniowca” – ten pistolet maszynowy w porównaniu z Thompsonem (STRZAŁ 6/06) był tańszy, lżejszy, bardziej składny i poręczny... Ale przede wszystkim – dostępny od ręki i seryjnie produkowany. W podjęciu decyzji marines pomogła bowiem jeszcze jedna okoliczność: za mawiali go zimą 1942 roku, dwa miesiące po Pearl Harbor, kiedy po prostu nie mieli innego wyboru. Armię stać było na odrzucenie Reisinga z powodu liczonych na palcach jednej ręki zacięć w serii paru tysięcy strzałów, bo mieli monopol na Thompsony, włącznie z tymi, które powstały na zamówienie Brytyjczyków.
Jednak piechota morska zawsze była dzieckiem niechcianym i przywykła zadowalać się ochłapami z pańskiego stołu. W końcu przed wybuchem wojny ta słynna potem formacja liczyła łącznie, na obu wybrzeżach Ameryki i w Chinach, a także na pokładach okrętów i w bazach lotniczych marynarki wojennej, mniej żołnierzy niż było policjantów służących w Nowym Jorku! Teraz, w perspektywie wojny z Japonią na morskich bezkresach Pacyfiku, wiadomo było że USMC czeka szybki i wydatny przyrost liczebności – a nowych żołnierzy trzeba było nie tylko ubrać i wyszkolić, ale także uzbroić.
Kopciuszek marynarki
Upośledzona pozycja piechoty morskiej wynikała – jak wszystko w wojsku – z tradycji. Marynarka wojenna zawsze była dla marines raczej macochą (i to chwilami taką w stylu Kopciuszka) niż matką. Do brudnej roboty się nadawali, ale żeby się zaraz nimi chwalić i pieścić – no bez przesady. Tradycja ciągnęła się od czasów Marynarki Kontynentalnej i wojny o niepodległość z Wielką Brytanią: Ameryka nie miała marynarki wojennej, jej marynarze wywodzili się z floty handlowej. Znali się na nawigacji i żeglowaniu – ale nie na wojaczce. Do jej prowadzenia zaokrętowano więc żołnierzy, którzy z początku przeznaczeni byli nie do walki pieszej na lądzie i szturmowania plaż, jak 100 lat później, ale obsługiwali artylerię pokładową i prowadzili abordaże. O brak sympatii między morskimi żołnierzami i marynarzami postarali się oficerowie, którzy na wzór Royal Navy przydzielili piechocie morskiej zadania dyscyplinowania załóg okrętów. Wiedzieli, że marines nie potrafiliby sami doprowadzić okrętu z powrotem do lądu w razie buntu – a z marynarzami to nigdy nic nie wiadomo, czego dowodzi historia HMS „Bounty”. Z biegiem czasu różne rzeczy się zmieniały, obsługę dział przejęli w końcu sami marynarze, którzy wraz z przejściem z żagli na napęd parowy dorobili się własnej niższej kasty do prześladowania – smoluchów, czyli mechaników. Jedna rzecz nie uległa zmianie – do dziś to piechota morska prowadzi więzienia marynarki.
Do wojny hiszpańskiej 1898 roku uzbrojeniem marines zajmowała się marynarka. Jej służba uzbrojenia w burzliwym okresie rozwoju broni palnej w drugiej połowie XIX wieku znacznie wyprzedzała w innowacyjności kolegów z wojsk lądowych. Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że w epoce prochu bezdymnego przejawem tego zaawansowania stało się przyjęcie w 1895 roku dwutaktowego karabinu Lee i karabinu maszynowego Browninga strzelających nabojem .236 Lee kalibru 6 mm – podczas gdy wojska lądowe wybrały w roku 1892 karabin systemu Kraga kalibru 7,62 mm na nabój .30–40 Krag i pozostały przy Gatlingach (STRZAŁ 5-6/13). W tej wojnie po raz pierwszy Korpus prowadził długotrwałe kampanie lądowe na zdobywanych z rąk hiszpańskich Filipinach i Kubie. Rezultatem różnic w uzbrojeniu stały się poważne kłopoty zaopatrzeniowe współdziałających rodzajów wojsk: amunicja obu formacji nie była wymienna, a planiści marynarki nie mając doświadczenia w zaopatrywaniu wojsk walczących na brzegu po prostu nie załadowali na okręty wystarczającej ilości nabojów. Po zakończeniu kampanii zawarto porozumienie, na mocy którego piechota morska miała odtąd już zawsze używać wzorów uzbrojenia identycznych z US Army. W rzeczywistości marynarka poczuła się odtąd zwolniona z dbania o broń marines i mogła się skoncentrować na swoich ukochanych wielkich działach, a tymczasem Służba Uzbrojenia Armii Stanów Zjednoczonych traktowała piechotę morską niewiele lepiej niż przedtem marynarka. Broni używano tej samej, owszem, tyle że piechota morska zawsze dostawała ją w ostatniej kolejności – ta niesławna tradycja przetrwała jeszcze do czasów wojny wietnamskiej.
W latach międzywojennych USMC tylko raz wyłamała się z podwójnego nelsona, jakiego założyła jej Służba Uzbrojenia wojsk lądowych, i to nie z własnej inicjatywy. Poczta federalna zleciła Korpusowi położenie kresu pladze napadów na wagony pocztowe w latach 20., a w tym celu zakupiła i podarowała USMC 100 peemów Thompsona. Marines wywiązali się z zadania tak skutecznie, że napady na wagony pocztowe – amerykańska tradycja z czasów Dzikiego Zachodu – ustały niemal na dobre.
Przed przydzieleniem eskorty piechoty morskiej dochodziło do kilkudziesięciu rabunków rocznie, a kiedy po trzech latach poczta zrezygnowała z ich usług, w latach 1929–40 doszło łącznie do pięciu takich napadów! Tak czy inaczej, „pocztowe” Thompsony piechoty morskiej, z powodzeniem stosowane także w czasie interwencji w Nikaragui, były pierwszymi pistoletami maszynowymi używanymi regularnie przez amerykańskie siły zbrojne. To właśnie ich doświadczenia skłoniły Armię do zainteresowania tą klasą uzbrojenia i zakupu pierwszych egzemplarzy w 1938 roku. I tyle je piechota morska widziała – bo kiedy w 1940 roku Kongres zaczął łożyć ogromne sumy na zbrojenia i marines wreszcie dostali pieniądze, za które chcieli kupić więcej Thompsonów, okazało się, że znaleźli się na końcu kolejki. Brytyjczycy i wojska lądowe wykupili wszystko, co pozostało z produkcji M1921 Colta i zakontraktowali nowo uruchamianą produkcję M1928 Auto-Ordnance i Savage’a na dwa lata naprzód. A potem było jeszcze gorzej. Gdy po 7 grudnia 1941 roku boleśnie ugodzona w Pearl Har bor Ameryka zaczęła zbierać siły do walki, z początku wszystkim brakowało wszystkiego. Służba stojąca tak nisko w wojskowym porządku dziobania jak piechota morska nie miała szans zdobyć Thompsonów, o które nagle upomniał się cały świat. Kiedy w tej sytuacji Armia nie poznała się na wynalazku Reisinga, uzbrojeniowcy piechoty morskiej nie posiadali się z radości – to była ich szansa, a następna mogła nigdy nie nadejść.
Pełna wersja artykułu w magazynie Strzał 7-8/2013