Sojuz startuje z Kuruoa
Waldemar Zwierzchlejski
Sojuz startuje
z kosmodromu Kuruoa
Gdy w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku kierujący biurem konstrukcyjnym OKB-1 Siergiej Korolow przystępował do projektowania pierwszej międzykontynentalnego rakietowego pocisku balistycznego, cel był jasny. ZSRR miał wejść w posiadanie rakiety, zdolnej do przeniesienia ładunku nuklearnego na terytorium wroga, czyli Stanów Zjednoczonych. Gdyby Główny Konstruktor dożył dzisiejszych czasów, zapewne nie posiadałby się ze zdumienia, że ponad pół wieku później rakieta zbudowana na bazie jego R-7, nie tylko będzie nadal latać, ale będzie startować także z Ameryki – co prawda Południowej – w kierunku Rosji. Tyle, że już nie jako rakieta bojowa, lecz kosmiczna, w dodatku – europejska.
Na początku ostatniej dekady ubiegłego wieku, tuż po rozpadzie Związku Radzieckiego, nowo powstała Rosja pogrążyła się w głębokim kryzysie gospodarczym. Dramatycznie potrzebowała napływu pieniędzy, a jedną z nielicznych rzeczy, które mogła zaoferować rynkom zachodnim, były usługi rakietowo-kosmiczne. Na jej terenie, a ściślej mówiąc na terenie Wspólnoty Niepodległych Państw, znajdowały się kosmodromy, fabryki rakiet kosmicznych i tania, choć niezwykle wywykwalifikowana siła robocza. Nic dziwnego, że wiele firm z innych krajów czy organizacji chciało wykorzystać ten potencjał. Na przeszkodzie stały jednak dwie bariery. Pierwszą była niemal całkowita militaryzacja Bajkonuru – Rosjanie nie chcieli, by ktokolwiek z zewnątrz poruszał się po terenie wojskowym kosmodromu. Drugą było obowiązujące przez długie lata embargo na dostawę do ZSRR a później Rosji nowoczesnych technologii, które mogłyby zostać spowyżytkowane w technice obronnej. Choć więc zarówno Rosjanie, jak i druga strona chciały wynosić obce satelity wschodnimi rakietami, działo się to jedynie w bardzo ograniczonym stopniu. W dodatku nic nie wskazywało na to, by w bliskiej przyszłości pat ten mógł zostać przełamany. Istniało też trzecie ograniczenie, ale można je było w porównaniu z dwoma poprzednimi zaniedbać. Chodzi o lokalizację Bajkonuru – leży on na 46° szerokości geograficznej co sprawia, że z oferowanej dzięki rotacji Ziemi „darmowej” dodatkowej prędkości 463 m/s (na równiku) pozostaje jedynie 321 m/s. Te dodatkowe ponad 100 m/s nie jest zaniedbywalne, w ogólnym bilansie energetycznym oznacza zmniejszenie masy wynoszonej na orbitę geostacjonarną o kilkanaście procent. W tej sytuacji w 1995 r. firma Chruniczew, budująca rakiety Proton, ogłasza swój zamiar wysyłania ich z równikowego kosmodromu ESA w Ameryce Południowej – Kourou (Centre Spatial Guyanais). Pomysł nie zostaje podchwycony przez drugą stronę, która właśnie zaczyna wprowadzać na rynek swoją Ariane-5 o znacznie lepszych parametrach. W tym samym czasie powstają podobne pomysły – Sea Launch chce wystrzeliwać z pływającej na równiku platformy ukraińskie rakiety Zenit, wzmocnione zaś Cyklon-3 miałyby startować z Kourou, ewentualnie z brazylijskiego poligonu Alcântara. Propozycja wykorzystania Cyklon-3 wzbudza w ESA pewne zainteresowanie – po rezygnacji z mniejszych rakiet Ariane-4 Europa nie posiada w swej ofercie żadnej rakiety lekkiej (planowana Vega istnieje dopiero w fazie niezobowiązujących szkiców), czy średniej. Jednak trzyletnie, niemrawo toczone rozmowy, nie przynoszą żadnych rezultatów. Tymczasem w 1996 r. na scenę wkracza nowy gracz – firma Starsem. Nazwa ta jest zbitką od angielskiego „star” (gwiazda) i rosyjskiego „siemiorka” („siódemka”, popularna nazwa rakiet z rodziny R-7). Jej udziałowcami są: EADS (35%), Roskosmos (25%), samarski producent rakiet Sojuz „Progress” (25%) oraz Arianespace (15%). Firma sponsoruje budowę dwóch stopni górnych dla rakiety (Ikar i Fregat), które z powodzeniem wynoszą na orbitę z Bajkonuru i Plesiecka szereg satelitów naukowych, meteorologicznych, nawigacyjnych, a nawet sondy międzyplanetarne. Powstaje pomysł wybudowania w Kourou instalacji startowych Sojuza, a ściślej mówiąc, jego wersji rozwojowej znanej w Rosji jako Sojuz-2, a na Zachodzie jako Sojuz-ST (Soyuz Two). Mimo początkowo przychylnego podejścia do projektu, w połowie 2000 r. ESA zarzuca go, tłumacząc się niemożnością zainwestowania blisko 30 mln euro w chwili, gdy równocześnie następuje zmniejszenie rynku usług satelitarnych. Decyzja ma być ostateczna.
Pełna wersja artykułu w magazynie Lotnictwo 7/2011