STS-135
Waldemar Zwierzchlejski
STS-135
– ostatni lot wahadłowca
Ostatni lot amerykańskiego promu kosmicznego! Czy do tych słów trzeba dodawać jakikolwiek komentarz? Po trzydziestu latach eksploatacji i wykonaniu grubo ponad stu misji, lipcowy start promu Atlantis zakończył epokę statków kosmicznych wielorazowego użytku. Na zbilansowanie programu i ukazanie wszystkich jego zalet i wad przyjdzie jeszcze pora w osobnym artykule, w tym zajmę się jedynie samym lotem, który – poza swoim historycznym znaczeniem – nie odznaczał się niczym szczególnym, by nie rzec, że był wręcz pośledniego znaczenia. Jednak jako misja zaopatrzeniowa dla ISS był niezbędny, stanowił bowiem klamrę spinającą okres wykorzystania wahadłowców z tym, w którym ich rolę na niskiej orbicie okołoziemskiej częściowo przejmą statki komercyjne, najpierw bezzałogowe, ale w niedalekiej przyszłości również pilotowane.
Misja STS-135 pojawiła się w grafiku lotów bardzo późno i niejako bocznymi drzwiami. Pierwotnie ostatnim lotem promu miał być STS-132, później pojawiła się opcja rozszerzona o kolejne dwie misje, 133 i 134. Dla STS-132 i STS-133 była przewidziana misja ratunkowa polegająca na tym, że załoga uszkodzonego promu przeszłaby na pokład stacji kosmicznej i tam oczekiwała przez kilka tygodni czy miesięcy na przybycie kolejnego promu, który by ją zabrał na Ziemię – zasoby stacji były już wówczas wystarczające dla realizacji takiego scenariusza. Jednak co można było zrobić w przypadku wystąpienia nienaprawialnej awarii w ostatniej misji? Przecież żadnego następnego lotu już miało nie być. Na taki wypadek NASA postanowiła mieć w rezerwie jeden prom – okazało się, że będzie nim Atlantis. W razie wystąpienia konieczności przeprowadzenia misji ratunkowej (otrzymała ona oznaczenie STS-335) miał on wystartować z kontenerem logistycznym „Raffaello” w ładowni (w niczym to nie wpływało na realizację misji ratunkowej, a pozwalało przy okazji dostarczyć na pokład ISS kilka ton zapasów, ponadnormatywnie uszczuplonych podczas pobytu załogi STS-134 na stacji). Załoga promu ratunkowego zostałaby zredukowana do minimalnego poziomu, pozwalającego przeprowadzić wszystkie konieczne operacje, czyli do czterech osób. Taką właśnie czwórkę wyznaczyła NASA 14 września 2010 r. W jej skład weszli: dowódca, kapitan US Navy w stanie spoczynku Christopher Ferguson (50 lat, 3 lot, 17 grupa astronautów NASA), pilot, pułkownik US Marine Douglas Hurley (45 lat, 2 lot, grupa 18) oraz dwoje specjalistów misji, każdy z dwoma lotami kosmicznymi na swym koncie – Sandra Magnus (47 lat, grupa 16) i Rex Walheim (49 lat, grupa 16). Załoga posiadała więcej niż wystarczające kwalifikacje do przeprowadzenia ewentualnej operacji ratowniczej – jej poszczególni członkowie posiadali doświadczenie w zakresie wykonywania manewrów zbliżania i łączenia ze stacją, praktykę w wykonywaniu prac w otwartej przestrzeni, a nawet szczegółową znajomość samej ISS, nabytą podczas długotrwałego, ponad czteromiesięcznego pobytu Magnus na jej pokładzie na przełomie lat 2008 i 2009. Obaj specjaliści misji byli także gotowi do wykonania ponadplanowego spaceru kosmicznego, gdyby zaszła taka konieczność (np. naprawa elementów pokrycia termicznego promu, ręczne złożenie wysięgnika radaru/anteny, czy zamknięcie drzwi ładowni), dodatkowo Walheim piastował funkcję inżyniera lotu. Podając skład załogi ratunkowej NASA zaznaczyła, że ta sama załoga poleci na orbitę w wypadku, gdy znajdą się dodatkowe fundusze na zrealizowanie jeszcze jednej misji, za czym od dawna optowała. Jednak w tym momencie pojawiało się pytanie, w jaki sposób w wypadku uszkodzenia promu podczas właśnie tej misji zostanie ewakuowana jego załoga? Czy NASA zażąda funduszy na kolejny lot? Otóż nie – w porozumieniu z Rosyjską Agencją Kosmiczną postanowiono, że czwórka pozostanie na pokładzie ISS, a powróci na Ziemię na pokładach statków kosmicznych Sojuz, przy czym nie naraz (to było wykluczone, gdyż Sojuzy są trzyosobowe), a pojedynczo. Zabrałoby to cały rok, ale astronauci zostali na taką ewentualność przygotowani i przeszkoleni. Co więcej, na pokładzie promu znajdowały się już uszyte dla nich skafandry Sokoł-M oraz indywidualnie dopasowane wyściółki foteli. I na koniec polonicum – matka dowódcy ostatniej misji promu, Mary Ann Florkowski, jest z pochodzenia Polką, a Ferguson czasem bierze udział w życiu Polonii.
Pełna wersja artykułu w magazynie Lotnictwo 9/2011