T-50 na froncie
Krzysztof Cieślak
Ten czołg miał wyjątkowego pecha, pojawił się bowiem w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu. Obecnie trudno powiedzieć, jak wyglądałaby historia tej konstrukcji, gdyby wojna na wschodzie rozpoczęła się przynajmniej o rok później, czyli zgodnie z przewidywaniami przemysłu czołgowego. Być może inaczej potoczyłyby się losy T-50 produkowanego od początku gdzieś na Uralu, czyli z dala od frontu.
Czołg był konstrukcją jak na sowieckie standardy dość nowoczesną. Wypadał też bardzo dobrze w porównaniu z innymi czołgami lekkimi produkowanymi w latach wojny. Miało to też swoje ujemne strony, ponieważ ta nowoczesność była po prostu kosztowna. Według planów produkcji na 1942 rok egzemplarz czołgu bez radiostacji miał kosztować 298 000 rubli. Dla porównania w tym czasie cena jednego T-34 wahała się zależnie od producenta od 269 500 do 320 000 rubli. Wiadomo, że w przypadku produkcji masowej i po wprowadzeniu szeregu uproszczeń cena ta byłaby niższa, ale i tak wysoka w porównaniu z czołgiem średnim. Tu nasuwa się kolejne pytanie; czy w tak trudnej sytuacji wojennej sowiecki przemysł mógł sobie pozwolić na produkcję czołgu o mniejszych możliwościach bojowych przy cenie zbliżonej do T-34. Z czystego rachunku ekonomicznego wynika, że nie. Jak wiadomo, do produkcji skierowano czołg T-70, mniejszy i znacznie prostszy od strony konstrukcyjnej. Budowano go w zakładach położonych z dala od frontu, czyli niemal w komfortowych warunkach. Podobnie opancerzony i uzbrojony T-70 miał zaledwie dwuosobową załogę, co komplikowało jego obsługę w walce i zmniejszało możliwości bojowe. To jednak w Armii Czerwonej nie miało znaczenia, liczyła się bowiem tylko ilość.
Przy masowej produkcji i wprowadzeniu szeregu uproszczeń być może obniżyłaby się jakość T-50, ale z drugiej strony ten pojazd posiadał znaczny potencjał modernizacyjny. Po usunięciu wszystkich lub chociaż większości wad tzw. wieku dziecięcego możliwości bojowe pojazdu byłyby zapewne nawet większe. Oprócz tego możliwe było zwiększenie grubości pancerza do 45-50 mm. Zwiększenie kalibru uzbrojenia, co przez jakiś czas poważnie rozpatrywano, dawało możliwość rozszerzenia zadań stawianych przed tym czołgiem. Zainstalowanie w wieży armaty ZIS-5 lub F-34 było realne. Pierścień podstawy wieży T-50 miał 1400 mm, a wieży T-34 1420 mm, czyli różnica była bez znaczenia. Taki wóz dysponowałby siłą ognia czołgu średniego przy znacznej ruchliwości i dobrej możliwości pokonywania przeszkód terenowych. Pogrubienie pancerza i wzmocnienie uzbrojenia łączyło się ze wzrostem masy nawet do 18 t. Jednak moc silnika i konstrukcja układu jezdnego na to pozwalały. W efekcie powstałby czołg pod wieloma względami lepszy od bardzo w Armii Czerwonej cenionego brytyjskiego Valentine. Taki T-50 miałby jedynie nieco cieńszy pancerz przy większej prędkości jazdy i zdecydowanie lepsze możliwości pokonywania przeszkód terenowych.
Taka wersja T-50 wykonywałaby większość zadań przewidzianych dla T-34. Jednak w tym momencie nasuwa się kolejne bardzo poważne pytanie o stanowisko użytkownika. Dla armii posiadanie dwóch różnych typów przewidzianych do tej samej roli stwarzało konieczność zapewnienia części zamiennych, obsługi i bazy remontowej dla każdego typu osobno.
Podwozie produkowanego masowo T-50 mogłoby być także wykorzystane do budowy dział samobieżnych bez konieczności wprowadzania poważnych zmian w jego konstrukcji. Ale to już całkiem inna historia.
Pełna wersja artykułu w magazynie TW Historia nr specjalny 3/2017