Taka korweta, jakie czasy

 


Maksymilian Dura


 

 

 

Taka korweta, jakie czasy

 

 

Prezentowane od ponad 20 lat różne wizje przyszłości Marynarki Wojennej opierają się zawsze na trzech klasach okrętów bojowych: korwetach, niszczycielach min i okrętach podwodnych – nikt w ciągu tego czasu nie miał odwagi, by cokolwiek w tych planach zmienić. Co więcej, wskutek decyzji Ministerstwa Obrony Narodowej o definitywnej rezygnacji z remontu obu fregat typu Oliver Hazard Perry oraz dwóch małych okrętów rakietowych projektu 1241RE i wiążącego się z tym odzewu ze strony mediów, Marynarka Wojenna na swojej stronie internetowej podjęła polemikę w odpowiedzi na głosy sugerujące możliwość alternatywnego rozwiązania problemów sprzętowych sił morskich. Wynika z niej jednoznacznie, że „rozważanie ewentualności zastąpienia korwety wielozadaniowej okrętem patrolowym jest całkowicie bezzasadne”.

 


Poniższy artykuł, podobnie jak kilka poprzednich, które pojawiły się na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy na łamach NTW, ponownie podpowiada możliwą do obrania drogę, na końcu której nie czeka „okręt patrolowy”, lecz zbalansowana jednostka dopasowana do bieżących potrzeb i podatna na transformację w celu wypełniania zadań, które mogą się pojawić na horyzoncie. Próbuję coś zaproponować, ponieważ od wielu lat w planach MW widnieją wciąż te same klasy okrętów, a zmiany polegają jedynie na zmniejszaniu ich docelowej liczby. Bardziej wynikało to jednak z ekonomii niż z jakiś głębokich przemyśleń. A szkoda, bo niezwykle ciekawe byłoby wytłumaczenie, jak decydujący o środkach finansowych dla MW politycy chcą za pomocą trzech „nowoczesnych niszczycieli min Kormoran II” realizować to, co miało robić sześć „niszczycieli min Kormoran I”, a teraz wykonują trzy niszczyciele min/trałowce proj. 206FM i 17 trałowców proj. 207P/DM/M. Nikt też nie tłumaczy, jak korweta i dwie fregaty z początku lat 80. ub. wieku będą zapewniały to, co wcześniej zaplanowano dla siedmiu nowoczesnych Gawronów. Czyżby w międzyczasie zmieniono cele dla MW? A może po prostu nikt nie postawił jej jasnych i wykonalnych zadań? Najważniejszą i najsmutniejszą publikacją, jaka się ostatnio ukazała na temat naszych sił morskich, był artykuł Andrzeja Makowskiego w „Przeglądzie Morskim” 9/2011 „Czy potrzebna jest doktryna morska?”. Jeden z najbardziej utytułowanych, wywodzących się z Akademii Marynarki Wojennej, teoretyków myśli wojskowej stwierdził w nim bowiem, że: ...obecnie MW nie ma spójnej koncepcji określającej, czym ma być w przyszłości i jakie zadania wykonywać, zmierza natomiast wyraźnie w kierunku przypadkowego zbioru okrętów i uzbrojenia, do którego wykorzystania dorobi się jakąś myśl przewodnią... Ocenił on również, że rozwiązania problemu naszej floty nie rokuje obecnie realizowana w niej filozofia, polegająca na tym, iż: ... MW tworzy się jako zrównoważoną flotę mocarstwową, tyle tylko, że mniejszą i niemającą ze zrozumiałych względów niektórych klas okrętów... I nie jest to dla mnie żadną pociechą, że jak widać to nie tylko ja „z uporem maniaka” forsuję taką opinię. Wychodząc z trzeciej, bardzo trafnej oceny prof. Makowskiego: ... Trzeba się zastanowić, czy w bliskiej i dalekiej przyszłości stać nas będzie na nowe fregaty i korwety. A może rozwiązań należy szukać w pozyskiwaniu (budowie) innych jednostek... Warto rzeczywiście pomyśleć, co mogłoby zastąpić istniejące od dawna w naszych planach klasy okrętów.

Dlaczego nie korwety, fregaty i niszczyciele min? Odpowiedź jest prosta – bo nas obecnie na nie nie stać. I nie chodzi tu o zakup jednego czy dwóch takich okrętów, ale o kupno odpowiedniej ich liczby we właściwym czasie, aby mogły rzeczywiście skutecznie spełniać swoje zadania, a nie tylko pływać. Nikt nie zaprotestował kiedy ogłoszono, że w ciągu ośmiu lat (2011–2018) MW otrzyma w ramach programu modernizacji Sił Zbrojnych RP 4,6 mld zł, które, jeżeli chodzi o okręty, wystarczą (być może) tylko na jeden niszczyciel min, jeden okręt podwodny i dokończenie korwety. Nikt też nie przedstawił co będzie dalej, gdy od 2019 do 2027 roku znowu otrzymamy tylko 4,6 mld zł. A przy takim scenariuszu (i tak optymistycznym, biorąc pod uwagę kryzys) i jeżeli prawdziwa jest ocena, że: ... Obecnie średni wiek okrętów naszej MW to 30 lat, co przy określanych jako ostateczny okres eksploatacji 35–40 latach powoduje, że za mniej więcej 10 lat powinno się je w ogóle wycofywać ze służby... („Polska Zbrojna” 33/2011), to MW w 2027 r. będzie miała tylko sześć okrętów: po dwa niszczyciele min, korwety i okręty podwodne!!! Równie dobrze mogłaby nie mieć nic (według analityków, dla osiągnięcia zrównoważenia nasze siły morskie powinny mieć 2–3 fregaty, 6–9 korwet/okrętów rakietowych, 6–9 niszczycieli min i 2–3 okręty zabezpieczenia). Oczywiście możemy zakładać, że MW w latach 2019–2027 otrzyma więcej pieniędzy niż w okresie 2011–2018. I o to można mieć tylko pretensje do Ministerstwa Finansów, że nie rozwiało tych złudzeń od razu, bo wtedy twórcy planów musieliby szukać innych rozwiązań, a nie liczyć na cud gospodarczy. I musieliby spuścić z tonu. Należy sobie wreszcie po prostu powiedzieć, co można zrobić w obecnym i przyszłym kryzysie finansowym oraz przygotowywać się do działań z realnymi siłami, a nie stworzonymi z marzeń o „zrównoważonej flocie mocarstwowej”, cokolwiek by to było. W MW pewne rzeczy już się stały i – niestety – musi to być uwzględnione w przyszłych planach. Samo wprowadzenie Nadbrzeżnego Dywizjonu Rakietowego (NDR) powinno całkowicie zreformować koncepcję obrony wybrzeża i plany „okrętowe”, a nie zmieniło w nich praktycznie nic. Przeciwokrętowe pociski kierowane (pokpr) NDR-u mają zasięg ponad 200 km, a to oznacza, że w tej strefie z możliwości walki „okręt nawodny – okręt nawodny” można zrezygnować. Tak więc uzbrajanie w pokpr, działających przy brzegu, małych okrętów rakietowych przestało mieć sens (więcej w NTW 11/2011). Natomiast atakowanie poza 200-kilometrową strefą przybrzeżną obcych jednostek pływających wymaga zapewnienia swoim okrętom skutecznej obrony przeciwlotniczej, a przykład Gawrona pokazuje, że na budowę jednostek z odpowiednimi systemami obronnymi nas na razie po prostu nie stać. I zresztą po co? Przecież „w dającej się przewidzieć perspektywie istnieje małe prawdopodobieństwo wybuchu konfliktu zbrojnego na dużą skalę” (pkt 56 Strategii Bezpieczeństwa Narodowego RP z 2007 r.).

Pozostaje jednak sprawa odpowiedzialności w stosunku do sojuszników z NATO. Może po prostu warto im szczerze powiedzieć, że na razie nie mamy możliwości dogonić swoim wyposażeniem tak bogatych państw, jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Holandia i zaproponować coś w zamian. Myślę, że przykład Grecji, która wpędziła Europę w kłopoty zbyt dużymi wydatkami (m.in. na flotę) może nam w tym pomóc. Oczywiście, jako członek NATO, musimy wspierać działanie tych krajów w ewentualnej ochronie europejskich linii komunikacyjnych, ale możemy to robić w zakresie, na jaki nas realnie stać. Tym bardziej, że my nie mamy regionów zamorskich, gdzie nasza obecność byłaby co najmniej wskazana i wymuszałaby nasz udział w działaniach „oceanicznych”. Nie mając możliwości zbudowania jednostek pływających, które mogłyby funkcjonować na równi z nowoczesnymi zachodnimi fregatami, można jednocześnie zaproponować coś co przyda się dzisiaj, i w sytuacji, gdy zgodnie z zasadami ekonomii tak „kosztownych” okrętów nie powinno się wysyłać. Gdybyśmy odciążyli kraje zachodnie zastępując ich okręty swoimi w operacjach typu Active Endeavour lub Atalanta, nikt nie miałby do nas pretensji, że nie mamy jednostek pływających o możliwościach zachodnich fregat. Tym bardziej, że MW – poza funkcją militarną – powinna pełnić również role policyjne oraz dyplomatyczne. I trudno wytłumaczyć w obecnym kryzysie fakt, że nasze siły morskie powinny mieć okręty przygotowywane do uczestniczenia w konflikcie zbrojnym, który może teoretycznie wybuchnąć w „niedającej się przewidzieć perspektywie”, a nie mają okrętów przystosowanych do wykonywania zadań ważnych dzisiaj, związanych np. z ochroną linii komunikacyjnych, zwalczaniem terroryzmu, przemytu (w tym narkotyków, broni i materiałów radioaktywnych), piractwa, nielegalnej migracji, ochrony rybołówstwa, zwalczaniem skażeń czy usuwaniem skutków katastrof naturalnych. Oczywiście misje te mogłyby również wykonywać nafaszerowane uzbrojeniem fregaty i korwety, ale postępując zgodnie z tym sposobem myślenia należałoby prace inżynieryjne wykonywać za pomocą trakczołgów. Niewątpliwie można, tylko czy to się opłaca? A jaki jest tego efekt? Chociażby taki, że na amerykańskich niszczycielach i krążownikach członkowie grup abordażowo-inspekcyjnych dobierani są bardzo często z obsług bardzo drogiego, specjalistycznego, a nieużytecznego w czasie działań patrolowych wyposażenia: systemów sonarowych, walki elektronicznej, systemów rakietowych, itp. W ten sposób osoby szkolone przez długi czas i za ogromne pieniądze wykorzystuje się do zadań, które wymagają zupełnie innych umiejętności.


Pełna wersja artykułu w magazynie NTW 1/2012

Wróć

Koszyk
Facebook
Tweety uytkownika @NTWojskowa Twitter