Trzydziestki Browninga

 


Leszek Erenfeicht


 

 

 

Trzydziestki Browninga

 

 

John Moses Browning miał wielki talent do budowania konstrukcji, które długie lata trwały (a nieraz wciąż trwają) w pierwszej linii. Oprócz stuletniego pistoletu jego dziełem był też karabin maszynowy, któremu setka stuknie już za sześć lat – a jego bezpośredni potomek dożył właśnie 90 lat i też nie widać, żeby się zbierał na emeryturę.

 



Tym długowiecznym dziecięciem jest „pięćdziesiątka”, czyli wukaem Browninga kalibru .50 (12,7 mm), stanowiący w ogólnym zarysie powiększoną kopię „trzydziestki”, czyli karabinu kalibru .30 (7,62 mm). Pierwszy model tego wukaemu przyjęto do uzbrojenia w roku 1921 – obecnie najpopularniejszy M2HB to rezultat modernizacji z lat 30. – ale o tym kiedy indziej, bo teraz zajmiemy się trzydziestkami. Cekaemy pierwszej generacji, udoskonalone na przełomie wieków Maximy i Hotchkissy, utorowały drogę drugiej generacji broni maszynowej, której najwybitniejszym przedstawicielem okazały się karabiny Browninga działające na zasadzie krótkiego odrzutu lufy. Podkreślenie w ostatnim zdaniu nie jest nic nieznaczącą figurą stylistyczną: John Moses Browning skonstruował już bowiem wcześniej zupełnie inny cekaem, działający na zasadzie odprowadzania gazów z przewodu lufy – słynną „kopaczkę do kartofli” M1895, pierwszy model broni maszynowej, który człowiek był w stanie sam przenieść (choć nie za daleko) na polu bitwy. To właśnie Kopaczka była pierwszym samoczynnym karabinem maszynowym w uzbrojeniu amerykańskich sił zbrojnych: US Navy zakupiła je dla swoich okrętów i piechoty morskiej. Znów rozróżnienie jest ważne – wojska lądowe miały bowiem karabiny maszynowe wcześniej i potem, ale były to powtarzalne Gatlingi, napędzane ręcznie obracaną korbą. Kopaczka sprawdziła się całkiem dobrze jak na pionierską konstrukcję, ale marynarka popełniła poważny błąd logistyczny: na przełomie wieków przyjęła własny ultranowoczesny nabój .236 Navy (6 mm x 60), małokalibrowy, w łusce bez kryzy i z ładunkiem prochu bezdymnego. Wraz z tym nabojem w rękach marynarzy i marines pojawił się karabin powtarzalny Lee o dwutaktowym zamku z uchylnym ryglem oraz właśnie Browning M1895. Marynarzom nie starczyło jednak niestety wyobraźni co do tego, ile tej amunicji są w stanie zużyć w nowoczesnej wojnie, co w czasie konfliktu z Hiszpanią w 1898 roku parokrotnie doprowadziło do konieczności osłaniania odwrotu bezbronnej po wyczerpaniu nabojów piechoty morskiej przez żołnierzy Armii z ich już przestarzałymi (choć produkowanymi od zaledwie sześciu lat) Kragami i Gatlingami. Ta kompromitacja doprowadziła na początku XX wieku do oddania absolutnej kontroli nad bronią strzelecką całych sił zbrojnych w ręce Armii Stanów Zjednoczonych. Karabiny Lee i Browninga wycofano z uzbrojenia, ale w 1903 roku także i lądowcy przyjęli wreszcie nowoczesny karabin Springfield M1903 z nabojem elaborowanym prochem bezdymnym, .30-03, który po zaledwie trzech latach trzeba było znów zmodyfikować, tworząc nareszcie udany nabój .30-06 (7,62 mm x 63).

Konserwatyzm „zielonych” (od koloru mundurów) generałów nie pozwolił im już jednak przyjąć na szeroką skalę żadnej broni maszynowej z prawdziwego zdarzenia, co wkrótce doprowadziło do skandalu. W 1916 roku w czasie rajdu Pancho Villi na Columbus w Nowym Meksyku Amerykanie nie byli w stanie użyć własnych Benet-Mercié M1909, bo... nikt ich nie nauczył obsługiwać tej broni po ciemku! Ten incydent rozpoczął falę krytyki pod adresem generała Williama Croziera i rządzonego przez niego Departamentu Uzbrojenia, która wezbrała w istny wodospad, gdy rok później Stany Zjednoczone przystąpiły do I wojny światowej. Okazało się wówczas, że mimo dostarczania tysięcy karabinów maszynowych dla aliantów przez firmy amerykańskie, US Army dysponuje zaledwie kilkuset samoczynnymi karabinami maszynowymi i około tysiącem archaicznych Gatlingów na korbę, przerabianych na nowy nabój jeszcze w 1917 roku. Nawet z tych kilkuset prawdziwych kaemów tylko znikoma część zasługiwała na miano nowoczesnych i zdatnych do prowadzenia prawdziwej wojny. Było to tym bardziej kompromitujące, że karabin maszynowy był od samego początku amerykańską specjalnością, ale jego wynalazcy z powodu zacofania i nieracjonalnych uprzedzeń własnych wojskowych musieli szukać szczęścia za granicą. Amerykanami byli bowiem Hiram S. Maxim, Laurence V. Benet (konstruktor cekaemu Hotchkissa), Isaac N. Lewis i wreszcie John M. Browning – ludzie, bez których karabin maszynowy nigdy by się zapewne aż tak nie rozwinął. Dopiero gdy nagłośniona przez prasę niekompetencja Croziera naraziła Amerykę na pośmiewisko w oczach sojuszników, którzy musieli zaopatrywać jej żołnierzy we własną – im przecież na froncie także niezbędną – broń maszynową, Armia USA z oporami uchyliła drzwi przed Lewisem i Browningiem.

W ciągu pierwszej wojny światowej karabin maszynowy z osobliwości przydatnej co najwyżej na wojnach kolonialnych wyrósł na podstawę siły ognia piechoty: broń wsparcia, bez której niepodobna było prowadzić ani ataku, ani obrony. Doświadczenia stacjonar - nej wojny pozycyjnej na froncie zachodnim Wielkiej Wojny utrwaliły na lata cekaem z wodnym chłodzeniem lufy i mechanizmem uruchamianym krótkim odrzutem lufy jako króla pola walki. Jednocześnie jednak w tej samej wojnie brały udział z nie mniejszym powodzeniem chłodzone powietrzem i działające na zasadzie odprowadzenia gazów cekaemy Hotchkissa oraz browningowska Kopaczka. Ta ostatnia wróciła do produkcji po 15 latach przerwy i jako Colt M1914 już kalibru 7,62 mm była używana w wielu armiach Ententy, w tym rosyjskiej i kanadyjskiej.

Pełna wersja artykułu w magazynie Strzał 10-11/2011

Wróć

Koszyk
Facebook
Tweety uytkownika @NTWojskowa Twitter