Wstydliwy problem TK


Karol Rudy


 

 

 

 

Wstydliwy problem TK

 

 

 

Tankietka T.K. była w latach 30. XX wieku podstawowym, czyli najliczniejszym pojazdem pancernym Wojska Polskiego. Wyprodukowano 300 takich wozów. Jednakże T.K. okazał się konstrukcją nieudaną, a okoliczności decyzji o przyjęciu go do uzbrojenia z perspektywy czasu muszą budzić jeśli nie konsternację, to przynajmniej zdziwienie. Tankietka pod względem koncepcyjnym była lekko opancerzonym, samobieżnym transporterem karabinu maszynowego, który dzięki trakcji gąsienicowej mógł się poruszać w trudnym terenie. Jednakże ze względu na zbyt słabe opancerzenie nie mogła ona wykonywać zadań stawianych czołgom. Fatalne warunki obserwacji z wnętrza ograniczały również jej przydatność w rozpoznaniu, choć najbliżej było jej właśnie do gąsienicowego samochodu pancernego. Mimo to ten trudny do sklasyfikowania pojazd został przyjęty do uzbrojenia i z niezrozumiałych przyczyn był określany jako czołg. Fałszywość takiego twierdzenia wkrótce wyszła na jaw, ale podjęte środki zaradcze były połowiczne. Zamiast porzucić tankietki, Polacy zdecydowali się na ich modyfikację, wprowadzając w miejsce T.K. poprawiony model – T.K.S.

 

 


Pluton wozów T.K. miał się zmierzyć z plutonem piechoty, uzbrojonym jedynie w karabiny ręczne i ręczny karabin maszynowy. Tankietki i piechurzy spotkali się w otwartym polu, na zielonej łące gdzieniegdzie tylko porośniętej krzakami, z niewielką ilością drobnych fałd terenowych. Piechota dowiedziała się o tankietkach pierwsza, kiedy już z odległości kilometra dało się słyszeć charakterystyczny klekot benzynowych silników Forda, a potem i piskliwy chrzęst gąsienic. Kontakt wzrokowy nawiązano na 800 metrach. Pluton tankietek szybko rozwinął się do natarcia; czołgiści pozamykali okienka obserwacyjne i górne klapy wejściowe swych pojazdów, po czym ruszyli do ataku. Wozy T.K. nacierały z prędkością 20 km/h, prędko skracając dystans do plutonu piechoty, który – rozłożony w tyralierę – zaległ w terenie. Karabiny maszynowe wozów pancernych otworzyły ogień jako pierwsze z dystansu pół kilometra, ale leżący na ziemi piechurzy w ciemnobrązowych mundurach nie byli łatwym celem, bowiem przez 2 cm szczeliny trudno było ich dostrzec. Jedynie dwóch lub trzech z nich dosięgły pociski broni maszynowej. Mimo to tankietki atakowały dalej. Kiedy walczących dzielił dystans 250 metrów, dowódca plutonu piechoty nakazał prowadzenie ognia indywidualnego z użyciem pocisków „P”; ogień otworzył również ręczny karabin maszynowy. Pierwsza tankietka wypadła z szyku 200 metrów przed linią piechoty, druga w odległości 150 metrów, a trzecia 100 metrów przed piechurami. Czwarty wóz zamarł tuż przed ich pozycjami i tylko ostatnia tankietka z impetem dotarła do celu, miażdżąc po drodze dwóch strzelców i szybko wjeżdżając na tyły plutonu piechurów. Ci starali się skupić na niej cały ogień, ale szybki wóz przejechał jeszcze 500 metrów i zawrócił. Załoga tankietki, widząc, że została sama, nie podjęła jednak drugiego ataku – tym razem w odwrotnym kierunku. Dowódca wozu odchylił górne klapy i szybko się przekonał, że tym razem to pluton piechoty poderwał się do ataku, chcąc unieszkodliwić ostatnią pancerkę wroga. Zająwszy ponownie stanowisko przy karabinie maszynowym, natychmiast otworzył ogień. Piechurzy starali się podejść bliżej, ale ogień z pojazdu przydusił ich do ziemi. Ostrzał wozu z 400 metrów nie dawał wymiernych rezultatów. Skokami starali się więc zbliżyć do tankietki. Ta jednak po wystrzelaniu części amunicji gwałtownie się cofnęła o kilkaset metrów, ponownie uniemożliwiając skrócenie dystansu. Powstała paradoksalna sytuacja. Na większej odległości nie można było unieszkodliwić wozu T.K. bronią ręczną piechoty, a ostrzał z karabinu maszynowego tankietki przyduszał piechurów do ziemi; nie był jednak celny. Piechurzy atakowali wóz, ten mimo to manewrami utrzymywał do nich dystans, wreszcie wycofał się z placu boju. Za cenę czterech zabitych i sześciu rannych pluton piechoty wyeliminował ostatecznie cztery T.K. i zdobył teren bitwy. Z ośmiu załogantów tankietek pięciu zginęło w swych wozach, a trzech ciężko rannych wzięto do niewoli. Choć czołowe płyty pancerne nie zostały bezpośrednio spenetrowane, powyrywane śruby i odpryski blach uczyniły we wnętrzach wozów krwawą jatkę.

Chwilę potem ćwiczenia przerwano. Zabici i ranni tym razem mogli wrócić do domu bez uszczerbku na zdrowiu. W tankietkach zapuszczono silniki i wkrótce wszystkie odjechały z łąki. Niektórzy obserwatorzy tego treningu nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Zaczęto kwestionować sens ćwiczenia, podkreślając, że czołgi są przecież odporne na ogień z ręcznej broni piechoty i nie jest dopuszczalne, aby w walce plutonu piechurów z plutonem czołgów w otwartym terenie górą byli ci pierwsi. Przewaga ognia i manewru była przecież po stronie wozów pancernych. Właśnie, pancernych. A jednak stojący nieopodal postrzelany – jak najbardziej realnie, choć w ramach testów – wrak kadłuba T.K. był namacalnym dowodem, że ćwiczenie oparto kalkulacyjnie na bardzo realnych podstawach. Był on zresztą dowodem na coś znacznie poważniejszego. Wczesną wiosną 1932 roku, kiedy fabrykacja tankietek szła pełną parą, zaczęto zdawać sobie sprawę z faktu, że Wojsko Polskie wdraża na swe wyposażenie czołgi, które czołgami niestety nie są.

 

 

Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 2/2013

Wróć

Koszyk
Facebook
Twitter