Zagraniczne wizyty broni pancernej II RP
Wojciech Mazur
Zagraniczne wizyty
broni pancernej II Rzeczypospolitej
Gdy z chaosu Wielkiej Wojny zaczęła się wyłaniać jesienią roku 1918 niepodległa Rzeczypospolita, tylko fantaści mogli rozważać wyposażenie jej armii w sprzęt pancerny własnej produkcji. Możliwości narodzonej ledwie kilka lat wcześniej broni potwierdzone zostały na polach bitew zakończonego właśnie konfliktu, ale do jej produkcji zdolnych było zaledwie kilka najbardziej rozwiniętych państw świata. W zrujnowanej przez wojnę, pozbawionej przemysłu zbrojeniowego i wciąż niepewnej swego bytu Polsce problemem zaś była nie tyle produkcja czołgów, ile jakiegokolwiek wojskowego sprzętu.
Trzeba było niewiele ponad dekadę by hale produkcyjne świeżo wzniesionych zbrojeniowych zakładów odrodzonego państwa opuszczać poczęły pancerne pojazdy opracowane przez rodzimych konstruktorów, twórczo rozwijających brytyjskie wzorce. Zapewne jednak jeszcze i wtedy nie sądzono, że owe polskie produkty – tankietki TK-3 i TKS – niebawem wzbudzą zainteresowanie za granicą, a wkrótce potem zyskają wręcz międzynarodowe uznanie.
Eksportowe szanse tankietek – Jugosławia
Pierwsze oznaki, że tak właśnie potoczyć się może kariera nowych polskich wozów bojowych pojawiły się już w roku 1931. Wtedy to z pierwszymi ich egzemplarzami zapoznali się, występujący w imieniu zainteresowanej zakupem armii łotewskiej, płk Groossbard oraz członkowie przebywającej w Polsce rumuńskiej komisji ds. unifikacji sprzętu wojskowego obu sojuszniczych armii. Informacje o tym fakcie dotarły do brytyjskiej firmy Vickers, której konstrukcja (Carden-Loyd Mk.VI) dała początek podjętym nad Wisłą pracom konstrukcyjnym. Brytyjczycy podjęli próbę interwencji, sugerując, że ewentualna sprzedaż polskich tankietek za granicę stanowić będzie naruszenie ograniczeń nabytej przez warszawskie Państwowe Zakłady Inżynierii licencji. Zastrzeżenia te wywołały w kręgach wojskowych ożywioną dyskusję, zakończoną rok później salomonową decyzją Szefa Sztabu Głównego, gen. bryg. Janusza Gąsiorowskiego, który uznał, że sprawa możliwości powstania nieporozumień z firmą „Vickers” a co za tem idzie również i powikłań dyplomatycznych na tle eksportu „lekkiego czołga szybkobieżnego” wymaga […] gruntownego zbadania przez fachowców pod kątem postanowień prawnych i zwyczajów handlowych. Nie wstrzymało to bynajmniej rozmów z potencjalnymi nabywcami. We wrześniu 1932 roku zajmująca się eksportem polskiego sprzętu wojskowego firma SEPEWE – Eksport Przemysłu Obronnego Spółka z o.o. – otrzymała informację o zainteresowaniu polskimi czołgami, jak nieco na wyrost określano TK-3, ze strony jugosłowiańskiego Ministerstwa Wojska i Marynarki, powierzając swemu przedstawicielowi w Belgradzie, Józefowi Sachsowi, zbadanie czy sprawa ta rzeczywiście nabiera realnych form i jak daleko jest zaawansowana. Owo zbadanie wypadło na tyle pomyślnie, że już w grudniu do Belgradu przekazano wstępne propozycje, zawierające m.in. cenę pojedynczego egzemplarza czołgu produkcji funkcjonujących w Czechowicach opodal Warszawy Zakładów Mechanicznych Ursus S.A. Wyniosła ona 37 000 zł, i – jak donosił ze stolicy Jugosławii tamtejszy attaché wojskowy RP ppłk dypl. Mieczysław Starzyński – nieco speszyła potencjalnego klienta. Ten ostatni okazał się jednak wystarczająco zdeterminowany, by podjęte rozmowy kontynuowano. W styczniu jugosłowiańskie władze wojskowe zażądały oficjalnie oferty na sześć czołgów „Teka” z częściami zapasowemi bez uzbrojenia, zapytując jednocześnie czy Polska mogła by dostarczyć natychmiast jeden czołg na próbę. Okazją miała stać się trwająca właśnie wymiana uzbrojenia między Polską a Jugosławią – wedle propozycji czołg dla obniżenia kosztów miałby przybyć z ostatnim z wysyłanych na południe transportów. W Warszawie jednak informację zrozumiano opacznie, sądząc, że chodzi o żądanie natychmiastowej ekspedycji tankietki. Skutkiem nieporozumienia znalazła się więc ona w Jugosławii w niezbyt dogodnej dla przeprowadzenia prezentacji porze – na początku lutego 1933 roku. Co więcej, pośpiech nie pozwolił na poczynienie odpowiednich przygotowań, jak choćby zaznajomienie przysłanej ekipy (na czele z mjr. dypl. Marianem Strażycem) ze specyfiką terenu, na którym przeprowadzone miały być próby. Tymczasem – jak informował poniewczasie zaskoczony obrotem spraw ppłk Starzyński – Jugosławia jest państwem wybitnie górzystym, a choć droga Belgrad-Kragujevac, na której przeprowadzano próby jest niewątpliwie jedną z najrówniejszych dróg jugosłowiańskich, a bezsprzecznie […] najlepiej utrzymaną, to nawet ona jest trudniejszą od drogi do Morskiego Oka. Pierwsze jej wrażenie na obu naszych oficerów, zarówno jak na szofera było przerażające – relacjonował po fakcie polski attaché. W tych warunkach bardzo pomyślny (wedle określenia ppłk. Starzyńskiego) przebieg przeprowadzonych prób był nie tyle wynikiem wysokiej jakości oraz walorów technicznych sprzętu, ile zdolności dyplomatycznych polskich uczestników prezentacji. Zdołali oni przekonać członków jugosłowiańskiej komisji, że skutkujące koniecznością wymiany po 55 km marszu w górskim terenie zużycie szczęk hamulcowych nie jest żadnym defektem, gdyż szczęki te należy traktować jako materiał łatwo zużywalny, podobnie jak gumy w samochodzie, a każdy czołg wozi ze sobą stale zapasowe. Z kolei gdy nastąpiło wyłamanie trybów dyferencjału, Polakom udało się wmówić w komisję, iż pęknięcie to nastąpiło z jej winy z powodu wyznaczania zadań przekraczających zdolności czołgu. Do końcowego powodzenia prób przyczynił się też doskonalący stopniowo swe umiejętności poruszania się w trudnym terenie kierowca. O ile więc początkowo maksymalna prędkość tankietki sięgała ledwie 28-29 km/godz., to w końcowej fazie pokazu wzrosła do 40-45 km na godzinę.
Pełna wersja artykułu w magazynie Poligon 2/2011